LATAJĄCE TYGRYSY Projekt okładki i karty tytułowej Stanisław BałdygaZdjęcia ze zbiorów Autora ISBN 83-222-0084-6 (C) Copyright by Witold Urbanowicz, 1963 Od redakcji Arkady Fiedler nazwał Witolda Urbanowicza „lotni­kiem bez skazy i lęku", poświęcił mu cały rozdział w swej słynnej książce „Dywizjon 303", gdzie zarekomendował go, nie szczędząc — w pełni zresztą uzasadnionych — superlaty­ wów. „Kto go znał osobiście, stawał przed jakąś zagadką. Nie sposób było ująć Urbanowicza w utarte kanony; wyry­wał się z ludzkiego doświadczenia. Wszystko u niego było jak u innych, jednak wyczuwało się, ze to jeszcze nie wszystko. Wyczuwało się coś zgoła nowego, jakiś nienapotkany dotychczas rys ludzki, bez przeszłości, bez porównań. A potem nagle przychodziło jakby olśnienie: metal. Tak, było to wyraźne upersonifikowanie metalu. To nerwowa stal. Błysk w jego jasnych oczach, dosadny dźwięk jego słów, rześkość jego ruchów — to jakby aluminium, lekkie a mocne, które przybierając duszę i ciało, stworzyć musiało właśnie taki, a nie inny wyraz życia. Nie dziw, ze Urbanowicz i samolot stanowili tak zgraną ze sobą istotę [...]. Już owa pierwsza walka uwypukliła wszystkie zalety Urbanowicza, którymi zasłynął w dalszych triumfach: traf­ność decyzji, szybkość reakcji, odwagę i zaciekłość […] Nie ulega wątpliwości, te Urbanowicz: przedstawiał 5 krystalizujący się typ nowego żołnierza. Z żołnierską uczciwą prostotą wchłaniał w siebie skomplikowaną duszę metalu i stwarzał nowy stop, zdrowy, tęgi, zdobywczy, a bynajmniej nie wyzbyty cech ludzkości. Unerwione aluminium, w którym biło żywe, ludzkie serce. Dlatego Urbanowicz stanowił tak ciekawy typ człowieka nowoczesnej techniki i dlatego może Anglicy, wyczuwający to, tak o niego zabiegali. I nie tylko Anglicy. Angielki również" „Dywizjon 303" stanowi ulubioną lekturę naszej młodzie­ży, a dzięki kilkunastu wydaniom jest książką powszechnie dostępną i ogromnie popularną, toteż nazwisko Urbanowicza, znakomitego lotnika i dowódcy, nie jest obce polskiemu czytelnikowi. Ale zapoznaje ona tylko z jednym epizodem epopei wojennej — bitwą o Anglię. Sam Urbanowicz opowiedział swe przeżycia z czasów II wojny światowej w kilku książkach wspomnieniowych wydanych w Polsce: „Ogień nad Chinami", „Początek jutra" i „Myśliwcy", „Świt zwycięstwa". W latach siedemdziesiątych przez ponad dwa lata jego wspomnienia były drukowane w odcinkach w czechosłowackim magazynie lotniczym „Letectvi Kosmonau­tka". Witold Urbanowicz urodził się w 1908 r. Od roku 1933 należał do 113 warszawskiej eskadry myśliwskiej „Puchaczy". Po ukończeniu w 1934 r. Wyższej Szkoły Pilotażu w Grudziądzu został zastępcą dowódcy iii eskadry myśliwskiej im. T. Koś-ciuszki. W dwa lata później przeniesiono go na stanowisko instruktora grupy myśliwskiej do Szkoły Podchorą­żych Lotnictwa w Dęblinie. Tu zastał go wybuch II wojny światowej. Urbanowicz do końca wypełnił swój żołnierski obowiązek. Otrzymawszy rozkaz odebrania w portach czarno­morskich samolotów brytyjskich przeznaczonych dla Polski, 6 wraz ze swym plutonem liczącym 50 podchorążych oraz obsługę techniczną 17 września 1939 r. przekroczył granice Rumunii. Gdy wkrótce okazało się, te obiecanych samolotów nie dostar-czono, Urbanowicz zdał dowództwo swemu zastępcy i pozosta-wiwszy żołnierzy w bezpiecznym miejscu, sam powrócił do kraju Z zamiarem wzięcia udziału w trwających jeszcze walkach. Dostał się do niewoli. Groziło mu rozstrzelanie, jednakże tej samej jeszcze nocy zbiegł i po raz trzeci przedostał się przez granicę. Po trzech dniach dogonił swój oddział. Uciekając się do wielu najprzeróżniejszych forteli zdołał po kilku tygodniach doprowadzić go szczęśliwie do portu Balcik, gdzie wszyscy załadowali się na przemytniczy statek „St. Nicolas". Dopłynęli nim do Syrii. W Bejrucie przesiedli się na statek francuski i tym sposobem znaleźli się w Marsylii. Witold Urbanowicz jako jeden z nielicznych dowódców zdał władzom polskim we Francji cały swój oddział, przedstawiający pełną wartość bojową. W styczniu 1940 r. Urbanowicza odesłano do Anglii, gdzie wszedł w skład brytyjskiego dywizjonu myśliwskiego. W sierpniu tegoż roku zestrzelił pierwszy samolot nieprzyjacielski. Wkrótce przeniesiony został do polskiego Dywizjonu 303, a po ciężkim poparzeniu jego dowódcy, majora Zdzisława Krasnodębskiego, w dniu 5 września 1940 r. objął nad nim dowództwo, które sprawował do końca bitwy o Anglię. Kiedy później Dywizjon odszedł na odpoczynek, Anglicy czynili energiczne zabiegi, aby zatrudnić Urbanowicza w Kwaterze Głównej 11 Grupy Myśliwskiej RAF-u, broniącej południowo-wschodnich wybrzeży Anglii. Dopięli swego, ale jut w kwiet­niu 1941 r. Urbanowicz powrócił do lotów bojowych jako dowód­ca polskiego 1 Skrzydła Myśliwskiego. W drugiej połowie te­go roku udał się w specjalnej misji lotniczej do Kanady i USA. Wiosną 1942 r. powrócił na krótko do Anglii. Mianowany przez Naczelnego Wodza, generała Władysława Sikorskiego, 7 zastępcą attache lotniczego przy ambasadzie polskiej w Waszyngtonie, opuścił w połowie 1942 r. Wyspę. Służba dyplomatyczna nie odpowiadała mu jednak zupełnie, to­też we wrześniu 1943 r. chętnie skorzystał z zaproszenia i jako pilot bojowy oraz dowódca klucza myśliwskiego udał się ochotniczo na front chińsko-japoński, gdzie walczył w 14 Flo­cie Lotniczej USA. Podpułkownik Urbanowicz został później odznaczony przez generała Chennaulta orderem War Medal, otrzymał listy pochwalne od dowódcy amerykańskiego gene­rała H. H. Arnolda oraz od chińskiego ministra wojny i chińskiego ministra spraw zagranicznych, doktora T. V. Soonga. W połowie 1944 r., gdy planowana była inwazja aliantów na Europę, Urbanowicz znów znalazł się w Anglii,. Zestrzelił łączanie 28 samolotów wroga (17 w bitwie o Wielką Brytanię i 11 na Dalekim Wschodzie). Po zakończeniu wojny zamieszkał w Stanach Zjednoczo­nych. Przedmiotem jego zainteresowań jest ciągle lotnictwo w najbardziej nowoczesnym rozumieniu. Swój stosunek do kraju pochodzenia określił w książce „Początek jutra" w następują­cych słowach: „ [...] jednakże jestem Polakiem. I wiem, że jest tylko jedna Polska: ta konkretna. Innej nie ma. Moje losy są moimi losami i nikogo nie muszą przejmować. Losy mojego kraju są jego losami i obchodzą mnie jak najbardziej." Wspomnienia z okresu walk na froncie chińsko-japońskim Witold Urbanowicz zawarł w książce „Ogień nad Chinami", która w obecnym wydaniu nosi tytuł „Latające Tygrysy", tak bowiem zwano wówczas amerykańskich lotników myśliwskich walczących z Japończykami. Urbanowicz był tam jedynym żołnierzem w polskim mundurze. Relacjonując swe przeżycia i obserwacje, nie zagłębia się w zawiłe kwestie natury politycznej — do polityki i dyplomacji żywił zawsze nie skrywaną niechęć i unikał tego rodzaju zaszczytów. Jego uwaga koncentruje się 8 przede wszystkim na tragizmie wojny, w czasie której po obu stronach giną często ludzie bezbronni, niewinni bądź walczący tylko z żołnierskiego obowiązku. Spokojna, a przy tym bardzo wnikliwa pod względem psychologicznym narracja, pełna głębokiego, autentycznego humanitaryzmu, jest głosem przeciw­ko wojnie, przeciwko jej okrucieństwu i bezsensowi, protestem wynikającym z najgłębszych zasad moralnych. Chcąc przybliżyć książkę czytelnikowi, gdzie tylko było to możliwe, spolszczono i uwspółcześniono pisownię geograficznych nazw chińskich, a miary metryczne stosowane wówczas w Chinach przeliczono na obowiązujące w Polsce. START W NIEZNANE Na dwa dni przed terminem odlotu wezwano mnie do War Department: — Generał Arnold chce pana widzieć. Następnego dnia rano pojechałem samochodem do słynnego Pentagonu. W dużym hallu czekała na mnie młoda blondynka w mundurze z dystynkcjami kapita­na. Zaprowadziła mnie do gabinetu generała. Już kilkakrotnie przedtem miałem okazję widzieć się z nim. O twarzy okrągłej i dobrodusznej — wcale nie wyglą­dał na dowódcę najpotężniejszego wówczas lotnictwa świata. Teraz w gabinecie oprócz niego był obecny jeszcze jakiś pułkownik sztabowy z odznaką pilota. — Jest pan najmniejszą armią, jaka kiedykolwiek istniała — zwrócił się do mnie jowialnie generał. — O ile wiem, jest pan jedynym Polakiem, który czynnie wydał wojnę Japonii. Chciałem więc zobaczyć pana przed pańskim odlotem do Chin i życzyć good luck. Dostałem też wczoraj list od mego przyjaciela, generała Chennaulta: wciąż sugeruje, żeby objął pan dowódz­two jednostki myśliwskiej w Chinach i ewentualnie... — Przerwał na moment, potarł palcem nos: — I żeby ewentualnie pozostał pan na stałe w lotnictwie Stanów Zjednoczonych. Milczałem. Generał obrócił się razem z fotelem. — Nie naciskam. Ale proszę to wziąć pod uwagę. Alianci zwyciężą, ale nie bardzo wiadomo, jak to 10 będzie w Europie. To nie moja specjalność, ale wedle mego nosa Europa to niepewny interes. A my doświad­czenie lotnicze chętnie wykorzystamy. Byłem trochę sztywny. Jestem niezmiernie zobowiązany, panie genera­le, za mój przydział do 14 Floty Lotniczej Stanów Zjednoczonych. Da mi to możność nabycia nowych doświadczeń, tym bardziej że chodzi tu o walki w bardzo specyficznych i nieznanych mi warunkach. Z przyjemnością też poprowadzę do walki którąś z jednostek myśliwskich, ale dopiero po zdobyciu do­świadczenia. Pan jest zbyt skrupulatny. Ma pan za sobą walki w kampanii wrześniowej w Polsce i całą bitwę o Wielką Brytanię. Dowodził pan w bardzo ciężkich warunkach dywizjonem i skrzydłem myśliwskim, Tak, ale nad Azją są inne warunki. A jeśli chodzi o pozostanie na stałe w lotnictwie Stanów Zjednoczonych... Generał Arnold patrzył życzliwie i naprawdę wiedziałem, że nie chciał mnie urazić swoją propozycją. Mimo to moja odpowiedź wypadła sztywno i niedyplomatycznie. — Byłby to dla mnie zaszczyt. Lecz po zakończe­niu wojny mam zamiar wrócić do Polski. Mój kraj ponosi olbrzymie straty w ludziach i myślę, że będę tam potrzebny. W tej chwili jestem oficerem Polskich Sił Powietrznych, zaś w lotnictwie USA — tylko gościem. Dlatego nie przyjąłem gaży od rządu Stanów Zjednoczonych i na liście dyplomatycznej jestem absent — nieo-becny. Po prostu wziąłem urlop, aby zobaczyć Chiny i Japończyków w powietrzu. Popatrzył na mnie uważnie i był zupełnie wyraźnie i szczerze zdziwiony. Cóż, nigdy nie stracił własnego kraju i nie zdawał sobie sprawy, że o wiele przyjemniej jest mieszkać u siebie w skromnym pokoju, niż być 11 Samolot myśliwski P-40, na którym Witold Urbanowicz latał w Chinach gościem w obcym pałacu. Musiał się jednak zoriento­wać, że swoją propozycją — dla niewiadomych sobie przyczyn — zrobił mi przykrość. Nie wracał już do niej. Rozmawialiśmy jeszcze przez kilkanaście minut o śmierci generała Sikorskiego (on również nie miał złudzeń co do jej niejasnych okoliczności), wreszcie — chcąc mnie rozkrochmalić — z maksymalnym i zapew­ne w dużej mierze szczerym uznaniem zaczął mówić o 12 Generał C. Chennault, dowódca 14 Floty Lotniczej USA w Chinach, dekoruje Witolda Urbanowicza orderem War Medal walkach Armii Polskiej, postawie kraju pod okupacją i polskiej armii podziemnej. Rozstaliśmy się w zgodzie. Kiedy wyszedłem z gabinetu, ta sama blondynka w mundurze kapitańskim zaprowadziła mnie do znajo­mych, którzy również odlatywali do Chin. Zjedliśmy razem lunch, rozmawiając o wszystkim poza wojną. Po obiedzie odjechałem natychmiast do domu. Nastąpił dzień odlotu. Świtało, kiedy wyszliśmy z 13 żoną przed dom. Pobliski park pokryty był mgłą. Niskie, szare chmury leciały nad drzewami na połud­nie. — Widzisz, polecę z wiatrem. Żona nic nie odpowiedziała. Patrzyła na mnie dużymi oczyma i była smutna. Wiedziałem, że cokol­wiek powiedzielibyśmy, i tak będzie to nienaturalne. I że naprawdę widzimy się może ostatni raz. Nie lubię pożegnań i wolę, by trwały jak najkrócej. Miałem ich zbyt dużo w swoim życiu. Kiedy byłem jeszcze w Korpusie Kadetów, żegnałem się z rodziną kilka razy rocznie. A gdy zostałem już oficerem lotnictwa, odwiedzałem swój stary dom. Przed każdym odjazdem, kilka godzin przedtem, chodziłem po ogro­dzie i po domu, jakbym czegoś szukał. Są lata, które mijają jak błyskawica. A także sekundy, które trwają jak lata. Ta minuta pod szarym niebem świtu wydawała się wiekiem. Samochód wojskowy czekał przed domem. Zeszed­łem po stopniach, wsiadłem. Kiedy skręcaliśmy w aleję, obejrzałem się. Żona nadal stała przed domem. Jecha­liśmy przez pusty park, wzdłuż rzeki, nad którą tyle razy chodziliśmy razem. To wszystko pozostawało poza mną. Szofer przesunął czapkę na prawe ucho i podśpie­wywał sobie, ja tkwiłem na tylnym siedzeniu ze swoimi myślami. Z lotniska zadzwoniłem do domu. Żona miała głos spokojny jak zwykle. Zamieniliśmy parę słów. Dzisiaj już nawet nie wiem, cośmy sobie powiedzieli. Pewnie nic. Wszystko było przecież jasne: odlatywałem. Czterosilnikowy DC-4 stał na płycie gotowy do startu. Kręcili się przy nim mechanicy, grzali silniki. Wystartowaliśmy. Na wysokości 6 tysięcy metrów wyszliśmy nad chmury. W oczy uderzyło słońce, pod samolotem rozpostarło się morze puchatych, białych chmur, które przerzedziły się nad Południową Karoli­ną. Przez szczeliny — po lewej — zielenił się Atlantyk. 14 Nad Florydą pogoda była już piękna. Wylądowaliśmy w Miami celem uzupełnienia paliwa i ponownego przejrzenia silników. Towarzystwo w samolocie było już rozbudzone. Poszliśmy na plażę, gdzie turyści wojowali z rozhukanymi falami. Mnóstwo pięknych kobiet opalonych na złoto, raj dla starszych panów. Setki tysięcy młodych ludzi powołano do wojska i wysłano tam, gdzie się walczy. Och, wojna jest okropna! — narzekała jakaś blondynka. Paskudna — przyświadczyłem zgodnie. Widzi pan te łamagi na plaży? Aha. Karta im podeszła. Kiedy nie warto grać. Wobec tego trzeba się zaciągnąć do armii — doradzał kapitan Rudi. — Tam jest mnóstwo chłopa­ków zdolnych do służby. Złota blondynka wzruszyła ramionami: — Wiem. Walki okrążonych dywizji. Statki storpe­dowane na morzu. Walki powietrzne. No, it’s not for me. Wolę tutaj. Ale smutno. „Smutną Amerykankę" spotkałem później w Lon­dynie. Była, w mundurze Czerwonego Krzyża. I znowu narzekała: „Tylu mężczyzn, opędzić się nie można jak od komarów. Tacy są natrętni i każdy czegoś chce przed odejściem na front". W końcu wyszła za mąż za francuskiego oficera „zdolnego do służby frontowej", chociaż całą wojnę spędził w londyńskiej Kwaterze Głównej. Po obiedzie wystartowaliśmy do Puerto Rico. Lecieliśmy nad Morzem Karaibskim. Dla wprawy liczyłem wyspy i identyfikowałem je z mapą. Nad wyspą New Providence przelecieliśmy nisko, na wysokości zaledwie stu metrów. Ponoć była tu kiedyś baza piratów. W Puerto Rico uzupełniliśmy paliwo i wystartowa­liśmy, do Ameryki Południowej. Niewidzialna nić 15 radiowa łączyła nas z brytyjską Gujaną. Byliśmy „na opiece" tamtejszej radiostacji. Co jakiś czas wołała nas. Odpowiadaliśmy każdorazowo: „Słyszymy was, wszyst­ko w porządku". Lecimy na wysokości około 5 tysięcy metrów. Powietrze jest łagodne; nie rzuca. Wreszcie daleko przed nami na nieco zamglonym horyzoncie wyłania się wąska, ciemna linia, po chwili także druga, biała. To ląd Ameryki Południowej i piaszczysty brzeg. Silniki ściszają, schodzimy w dół, wybrzeże przecinamy już na wysokości tylko kilkudziesięciu metrów. W samolo­cie robi się duszno i wilgotno, widać śmigające czuby palm i balansujące w powietrzu stada czerwonych, żółtych, zielonych i niebieskich papug. Przed maską kawał wystrzyżonej dżungli: idziemy wprost na środek lotniska, prosimy o pozwolenie na lądowanie. Otrzymu­jemy je. Podwozie i klapy w dół. Dotykamy ziemi, tracimy wybieg, kołujemy wzdłuż dżungli. Mnóstwo małych muszek wtargnęło już do maszyny, widać też, jak z pasa startowego pełznie zygzakami w stronę krzaków duży wąż. Przed budynkiem kasyna oficerskiego leży na noszach lotnik. Odwożą go do szpitala. Poprzedniego dnia oba silniki w jego samolocie odmówiły posłuszeń­stwa, skakał ze spadochronem. Noc przesiedział w dżungli, zanim go znaleziono i zabrano helikopterem. Komary pompowały z niego krew całą noc. I wykoń­czyły go. Zupełnie inaczej to wygląda w praktyce niż w hollywoodzkich filmach — tam piękne aktorki, półna­gie niebożęta, przedzierają się przez dżunglę i nic ich nie gryzie. Gdyby nie instrukcje w moim pokoju, może bym i usnął. Instrukcja głosiła: „Strzeż się malarycznych komarów". Cholera, jak odróżnić malarycznego od niemalarycznego? Wszystkie mają takie same długie nosy i identycznie piszcząco brzęczą. Takie małe, że 16 nawet z pistoletu nie można strzelać. Przepędzenie ich spod siatki jest trudem dość próżnym, zaś na ręczne zlikwidowanie jednego drania trzeba poświęcić czasem i parę minut. To wszystko w dusznej i wilgotnej atmosferze, tudzież przy wtórze nocnego koncertu pobliskiej dżungli. Niewyspani i zmęczeni wystartowaliśmy rano po śniadaniu do Belem w zatoce Rio Para w północnej Brazylii. Dla pewności sprawdziłem, czy ten drański wąż nie siedzi mi w samolocie pod fotelem. Węże są moją antypatią. Ale — ku mojej radości — węża nie było. Była natomiast flaszka rumu z przypiętą kartką: „Ukochanemu Frankowi Anita". Wprawdzie Frankiem nie jestem i żadnej Anity nie znałem, jednak prezent przyjąłem. Gdzie miałem szukać tego Franka? Musiała się, biedactwo, pomylić, ale to przecież nie moja wina. Lecimy nisko nad dżunglą. Kapitan Rudi czyta Biblię, ja prowadzę samolot. Nie przypuszczałem, że brazylijskie dżungle są tak rozległe, bezludne i dzikie. Pilnuję kursu na Belem, żeby nie zbłądzić i potem nie skakać. W dole wciąż podrywają się stada papug, czasem jakiś zwierz ucieka w gęstwinę. Dolatujemy wreszcie do delty Amazonki, potężnie rozlanej. Jej wody są brunatne i wyraźnie kontrastują z przezroczy­stą zielonością morza. Na mieliznach leżą krokodyle (a może aligatory? — nie znam się na tym) jak kawały drewna, mniejsze i większe. Tylko niektóre reagują na warkot silników, czołgając się leniwie w stronę wody. Dolatujemy do Belem. Okrążamy duże, nowoczesne lotnisko, zbudowane niedawno przez Stany Zjednoczo­ne. Po otrzymaniu zezwolenia na lądowanie wypu­szczam podwozie, otwieram klapy. Lądujemy. W Belem zatrzymujemy się na kilkanaście godzin, konieczne dla przejrzenia silników i zatankowania paliwa. Wobec tego jedziemy z Rudim samochodem do miasta. Typowo południowe. Gwarne. Sprawia wraże- 17 nie, jakby nikt tu nic nie robił, a w każdym razie niewiele. Ludzie roześmiani i szczęśliwi. Dużo obdar­tych i zadowolonych ze słońca dzieci. Tawerny, pełno muzyki. Czuć sosami i winem. Papugi wymyślają sobie i przechodniom w kilku językach. Rudi gdzieś tam znikł w tawernie. A ja siedzę na tarasie hotelu i obserwuję kolorowy tłum. Tu nie ma problemu rasy, wszystko wymieszane w kratkę: Hiszpa­nie, Murzyni, Indianie, nawet Japończycy i Chińczycy „byli tu czynni”. Oczywiście widać i „skutki" wojny: trafiają się dzieci z jasnymi włosiętami i niebieskimi oczyma. Obok mnie przy stoliku siedzi dystyngowana seniora w średnim wieku oraz dwie młodziutkie i bardzo ładne seniority. Gestykulują wąskimi dłońmi bardzo żywo i mówią tak szybko, że tylko czasem można pochwycić jakieś słowo. Oczy im błyszczą, ubrane są w jedwabne, mocno dekoltowane sukienki, w czarnych włosach mają czerwone kwiaty. Typ kobiecy dosyć tu powszechny: prawie wszystkie mają bardzo zgrabne nogi, szerokie biodra, „tropikal­ne" (z racji bujności) piersi i chodzą z niewiarygodną gracją. Mężczyźni o śniadej cerze, prawie wszyscy z cienkimi wąsami i bakami na ogorzałych policzkach. W pewnym momencie poczułem, że pod stołem ktoś marudzi przy moich butach. Odchyliłem obrus: mały chłopak. Pluje na swoją brunatną dłoń i ściera kurz z butów. Nawet się nie przestraszył. Łypnął czarnymi ślepiami i dalej pracował. Piekielnie takich rzeczy nie lubię. Wyciągnąłem malca spod stołu, posadziłem na krześle obok siebie. Czekoladowy chłopak otarł z godnością rękę o dziurawe portki i przyglądał mi się w milczeniu. — Czego się napijesz, obywatelu Południowej Ameryki? Potrząsnął głową. 18 To może coś zjesz? Znowu potrząsnął głową. Jak ci na imię i ile ty masz lat? Fernando — i pokazał na palcach, że pięć. A czegoś szukał pod stołem? Pieniędzy, senior, Po cóż ci pieniądze? Roześmiał się: Chcę sobie kupić Amerykę. Myślisz, że warto? Aha. Dałem mu 25 centów. Znikł. W moment później starsza seniora odskoczyła od stołu, jakby ją skorpion ugryzł. Zrobiła się awantura, zarządzający hotelem wydostał chłopaka spod stołu jak królika z nory i kazał mu wyjść. Żal mi się go zrobiło, tłumaczyłem, że mały Fernando wlazł pod stół w celach ściśle handlowych, bo chce sobie kupić Amerykę. Dyrektor nie miał nic przeciwko tej wspaniałej koncepcji, jednak katego­rycznie kazał mu się wynosić. Na pocieszenie poradzi­łem małemu, żeby na przyszłość zabierał się do bucików młodszych seniorit: są mniej płochliwe. Po czym — wyszedłszy razem z chłopcem — kupiłem w pobli­skim sklepie wspaniałą czerwoną skrzynkę z kompletem do czyszczenia butów i kazałem na przykrywce napisać zieloną farbą nazwę „firmy": Fernando. Chłopak ścisnął tę skrzynkę pod pachą i oglądając się na mnie, czy mu jej nie odbiorę, znikł w tłumie. W kilkanaście minut potem na ten sam taras przyszła dziewczyna lat około czternastu. Bardzo ładna. Tropiki zajęły się godnie rzeźbą jej ciała. Patrzyła na mnie w milczeniu dużymi oczyma. Była bosa, w kwiecistej spódnicy do połowy łydek. W gładko uczesa­nych włosach miała azalię. — Mam coś do sprzedania. — Nachyliła się nad stolikiem. — Papugę, która mówi po angielsku. 19 — Młoda kobieto, jeżeli posiedzę tu jeszcze parę godzin, to niezawodnie będę miał cały ogród zoologi­czny. Przed chwilą był tu chłopiec i oferował mi małego krokodyla, który podobno tańczy na ogonie, gdy jest w dobrym humorze. Dziewczyna roześmiała się serdecznie, prezentując wszystkie białe zęby. To mój brat. Ale krokodyl nie tańczy na ogonie. Jeśli pan chce, to ja panu zatańczę — i już ujęła w palce spódnicę, przeginając się z wdziękiem, ale znów przygalopował dyrektor hotelu i kazał jej wyjść. Panie, ile ja tu mam kłopotu z tymi dziećmi! A to jeszcze nie koniec. Wieczorem przyjdą całe gromady. Z gitarami. Tropiki. Klimat sprzyja miłości. A potem dużo dzieci. Odszedł nareszcie. Gdzieś z niewiadomego kąta wróciła ta sama dziewczyna. Widzisz, nie będziesz mogła teraz tańczyć — powiedziałem. — Ale to nic. Zatańczysz, kiedy będę wracał przez Belem. A kiedy to będzie? — Dużo bym dał, żeby wiedzieć, czy będzie. Wróciliśmy na lotnisko. I znowu zawiśliśmy nad dżunglą. Do następnego lotniska — w Natalu — było około 1400 kilometrów. Od czasu do czasu z lewej strony podchodził ocean, po prawej rozciągała się olbrzymia prowincja Para, zamieszkała w sporej mierze przez emigrantów japońskich, którzy siedzieli tu na powierzchni 2 milionów 500 tysięcy kilometrów kwa­dratowych ziemi. Było ich zaledwie kilka tysięcy. Pusty ląd. Całe szczęście, że tropiki służą miłości. Przede mną był Natal. Z Natalu miałem już lecieć sam, zostawiając za sobą całą połowę globu. I nie tylko to. WYSPA WNIEBOWSTĄPIENIA Wystartowałem z Natalu w nocy, aby przy świetle dziennym lądować na małej skalistej wysepce Ascension (Wniebowstąpienia) na południo­wym Atlantyku. Ostatnim wzrokowym kontaktem z Brazylią były sygnałowe światła lotniska natalskiego — zielone i czerwone, jak szmaragdy i rubiny wciśnięte w pogłębiającą się przepaść. One także znikły po paru minutach, pozostała tylko niewidzialna nić radiowa, łącząca mój samolot z Natalem. Pod skrzydła weszła szarosrebrna tafla oceanu, polerowana światłem księży­ca. Sprawdzam przyrządy pokładowe, obserwuję drga­nie bladozielonych strzałek, fosforyzujące cyfry. Czasem ostrzegawczym wykrzyknikiem wyskakuje czerwone światełko. Wtedy koryguję. Za kabiną rozpinają się skrzydła — trochę nierzeczywiste i widmowe w rozpro­szonym świetle księżyca, rozpływające się w mroku. I mocny, żywy akcent: fioletowe, drgające płomienie strzelające z rur wydechowych. Kiedy jest noc, samot­ność i ocean, wyjątkowo żywo odczuwa się zespolenie z maszyną. Wiem, że jeśli te płomienie zanikną, będzie to nasz wspólny koniec. Ale silniki warczą monotonnie, pełnym głosem. Zgrywam je manetkami. Sprawdzam stery, samolot ożywia się, jest posłuszny, reaguje na każdy ruch ręki. Żyjemy. Co prawda nie zawsze jest się tego jednakowo 21 pewnym. Nie przypominam sobie w tej chwili, który to filozof mówił o fascynacji nieskończonością otchłani gwiezdnej, ale wiem, że kiedy się jest samotnie zawie­szonym pod gwiazdami, kiedy jest noc i czas, który pozornie przestaje mijać, niedobrze jest patrzeć w niebo. Można zgubić poczucie rzeczywistości. Pulsujące niebieskawym albo żółtawym światłem gwiazdy prze­stają układać się w znajome konstelacje, ważna staje się otchłań pomiędzy nimi, wciągająca łukiem Mlecznej Drogi, wymazująca rzeczywistość, narzucająca pytania, na które nie ma odpowiedzi. W takich momentach dotknięcie własną ręką maski tlenowej i mikrofonu na twarzy staje się niespodzianką. Czuje się dziwaczne rozdwojenie: jakby wracało się do rzeczywistości, która nie jest jedyna. Natal woła. Po sekundowym wahaniu odzywam się i zapewniam, że wszystko w porządku. Podają ostatni komunikat meteorologiczny: „Świetna pogoda na całej trasie. Powodzenia". Odchylam głowę na oparcie fotela, powieki są ciężkie. Pulsujące promienie gwiazd, nieskończona przestrzeń zwinięta w ciemności, drażniący znak zapy­tania wszechświata i mały człowiek, zagubiony jak dziecko. Dlaczego nosi w sobie wieczysty niepokój, dlaczego jest w wiecznym konflikcie z sobą samym? Dlaczego boi się śmierci, tak jakby była ona czymś niezgodnym z jego naturą? Dlaczego tak boleśnie szuka swojego miejsca w tej zawierusze nieskończoności, o której uczeni mówią, że jest zamknięta, chociaż bez końca? Skąd wyszedł i dokąd wraca? Zawieszony pomiędzy ziemią, która jest w tej chwili tylko martwą, stalowosrebrzystą taflą, a niebem, które pulsuje zawrotnym, rozproszonym pyłem gwiazd, czuję się dziwnie związany z tą otchłanią, która wciąga. A przecież tak dotkliwie czuje się swoją nicość. Co jest poza nią? Poza wielkimi niepokojami małego człowieka 22 — i tamtą nieskończonością przestrzeni, usianą mate­matycznymi wzorami galaktycznych orbit? Bóg? Nie wiem. Bóg mojego dzieciństwa umarł, zabiła go sama ziemia. Czy istnieje inny, bardziej prawdziwy? Nie wiem. Wiem tylko, że ogromny spokój wysrebrzonej światłem otchłani kryje w sobie pęczniejące ziarno wielkiego niepokoju, nieosiągalną szansę poznania, groźnego jak eksplozja. Ucieka się przed nią jak na ziemi przed ledwie dosłyszalnym, dopiero przeczutym wizgiem lotek bomby. Do ziemi, jak najbliżej. Ziemia jest w dole, pode mną. Nie tylko ta martwa, ogarnięta chłodem tafli wodnej, odrealnionej księży­cem. Także inna, ciepła od słońca, pachnąca, niedorze­czna, żywa i bardzo bliska. Ziemia, która urodzi się ze świtem. Kobiety. Zawsze kochałem kobiety. A przecież bywały momenty, kiedy chciało się, aby sczezł instynkt i pozostało to, co jest poza nim. Dlaczego człowiek tak drapieżnie chce być szczęśliwy i dlaczego nie godzi się z mijaniem? Skąd wzięła się czczość mijania? I to szukanie, ten wieczny niepokój, którego nic nie gasi. Wiem, co to jest strach. Ale to nie jest strach. To coś większego, choć nazywa się tylko „niepokój". Dlaczego tak bardzo — i wbrew rozsądkowi — chce się dobra i piękna, które nie rozsypywałoby się w palcach śmieszną miałkością rzeczy ograniczonych? Uzurpacja czy pra­wo? Nie wiem. Nic nie wiem. To tylko chyba wiem, że spotykając ludzką wierność i mądrą miłość, a także niezdarną ludzką walkę ze złem i ograniczonością, czułem się tak samo mały jak teraz, kiedy nad głową wisi niepokojąco olbrzymi znak zapytania, ukryty za kurtyną wszechświata. Tyle razy widziałem już śmierć. Z bliska. Różną. Tę patetyczną, ciągnącą warkocz dymu za płonącą maszyną, śmierć zakończoną hukiem eksplozji, i tę bardziej prawdziwą, bez pstrych szmatek, kiedy rzuca 23 się garście ziemi na coś, co jest tylko garścią ziemi. Śmieszne: nie umiem uwierzyć w śmierć, jak nie umiem pogodzić się z bezsensem. Czy to jest dużo — czy mało? Czerwona iskra bije w oczy, rodzą się na powrót bladozielone światełka na tablicy w kabinie, w uszy wraca huk motorów. Czerwone światełko: uwaga! Ma­chinalny ruch ręki, światełko gaśnie. Czuję sól na ustach, pozostałość niedawnej kąpieli w Atlantyku. Przesuwam odrobinę osłonę kabiny — niedużo, parę centymetrów. Rzeźwy, chłodny wiew bije w twarz. Dla pewności włączam automatycznego pilota. Odwaliłem już spory kawał drogi. Po chwili w innym znów miejscu pojawia się czerwone światełko: to automatyczny pilot prosi o pomoc. Automat zwraca się do człowieka. Poprawiam i jeszcze raz sprawdzam. Nie ufam automatom. Cień dużej chmury rzucił samolotem w dół, opad­łem kilkadziesiąt metrów. Obserwuję linię horyzontu, a także sztuczny horyzont w kabinie, busolę, wysokościomierz, ciśnienie oliwy i temperaturę, szybkościomierz. Sprawdzam kurs wedle gwiazd. W porządku. Zawie­szony w powietrzu punkcik samolotu przesuwa się na wschód. Co mnie czeka w Chinach? A jeśli nie wrócę? Bardzo chcę wrócić. Odrzucam tę myśl, ale zostaje i męczy. Muszę wrócić. Na szczęście lewy silnik zakrztusił się, po plecach przebiegła mrówka, myśl uciekła. Silnik przepalił, pracuje znów równomiernie. Obserwu­ję przez moment płomienie strzelające z rur wydecho­wych. Wszystko w porządku. Kiedy zaś zwracam oczy ku niebu, zdaję sobie sprawę, że już pobladło. Horyzont przed maską stał się wyraźniejszy. Z minuty na minutę horyzont jaśnieje, potem różowieje razem z morzem — tam, na wschodzie, gdzie lecę. Gwiazdy powoli gasną, na niebo wchodzi chłodny seledyn. Ocean w dole marszczy się falami. I wreszcie niebo zapala się przed samolotem. 24 Świta. Ascension powinna być tu. Tak było wyliczone. Więc szukam. Jest! Daleko na oceanie czernieje mały punkcik. Jak ukłucie szpilki. Albo ziarnko maku na czerwieniejącej tafli lodu. Punkt staje się coraz wyraź­niejszy, wygląda teraz jak mała grudka ziemi. Przyglą­dam się wyciągniętej z kieszeni fotografii wyspy — dali mi tę fotografię w Natalu na lotnisku. Tylko jeden pas do lądowania. W instrukcji napisa­li: „Wysokość Zielonej Góry 2817 stóp [ok. 842 metrów] ponad poziom morza. Przy podchodzeniu do lądowania uważać, żeby nie zaczepić o fale, zaś w czasie lądowania, aby nie rozbić się o skały". Bardzo wyczerpujące informacje. Nawiązuję łączność radiową z wyspą, melduję swój numer lotu i proszę o pozwolenie na lądowanie. Z wysokości 3 tysięcy stóp schodzę spiralą, wciąż rozma­wiając z lotniskiem. Wyspa jest otoczona białym, nieregularnym pier­ścieniem bijących o skały fal. Nie jest duża, ma zaledwie 88 kilometrów kwadratowych. Pas do lądowa­nia robi wrażenie zapałki, ułożonej na grudce ziemi. Po dłuższym locie na wysokości muszę przyzwyczaić wzrok do oceny bliższych odległości — tam w górze brakło punktów oparcia dla oczu. Trwa to moment. Dla pewności robię dwa okrążenia nad wyspą, przyglądam się. Serce bije trochę szybciej: nie jest łatwe lądowanie na takim krótkim i wąskim pasie, wykutym w skałach. Na samolocie myśliwskim można wytracić wysokość głębokimi ślizgami, gorzej jest z ciężką, wielosilnikową maszyną. Trzeba podchodzić ostrożnie, po aptekarsku. Widzę już mechaników, czekających na moje lądowa­nie. Idę znad oceanu nisko nad wodą. Tuż pod samolo­tem łamią się fale, wyrzucając pianę. Wchodzę na ląd. Z otwartymi klapami i wypuszczonym podwoziem 25 podchodzę do lądowania na małym gazie. Dotykam ziemi. Koła lekko musnęły pas do lądowania. Na­tychmiast zamykam gaz, ostrożnie dociskam hamulce. Trzymam samolot precyzyjnie na linii, patrzę daleko przed siebie, by nie zahaczyć oczyma o potężne, wysokie skały, śmigające opodal skrzydeł mego samolo­tu. W takim tunelu wystarczy na moment obrócić twarz w bok — i może być bardzo niedobrze. Wolno patrzeć tylko w przód. No, siedzę. Odprężenie przyjemną falą ciepła przebiega przez ciało. Zsuwam hełm, otwieram kabinę, wyłażę. Słońce jest już kilka cali nad oceanem, czerwo­ne i idealnie okrągłe. Powietrze wilgotne, przesycone solą. Mewy krzyczą. Tłumy mew. — Start do Afryki za sześć godzin — informuje mnie oficer operacyjny bazy. — W kasynie oficerskim zje pan śniadanie, a przespać się można w baraku gościnnym. Nie spałem, wolałem się wykąpać. Na plaży zasta­łem tablice ostrzegawcze: „Strzeż się rekinów i uważaj na fale". Nie jestem sam. Oprócz mnie jest kilkunastu mężczyzn i jedna kobieta, notabene młoda, przystojna i piekielnie zgrabna. Wiedzieli dyktatorzy mody, co robią, kiedy zaprojektowali kostiumy bikini. A z tym ostrzeżeniem przed falami tym razem racja. To nie Kalifornia. Na moich oczach jeden z oficerów wskoczył do wody tak, jak to się robi w basenie. Fason był, ale w moment później woda zrolowała go i znikł. Pojawił się znowu, fala rzuciła nim o piasek, uderzyła, zepchnęła w stronę skał. Wyszedł paskudnie sponiewierany. Tu trzeba żyć w zgodzie z oceanem. Na szczęście znałem tę sztukę. Trzeba się poddać fali odchodzącej od brzegu i płynąć razem z nią, trzymając się jej grzbietu, bo inaczej zroluje i zmiesza z piaskiem albo ciśnie w głąb. Gdy się jest parę metrów nad poziomem 26 plaży i czuje się, że szybkość zamiera, trzeba się ześlizgnąć na przeciwległą stronę fali. Wtedy chwyta człowieka grzbiet następnej i jedzie się dalej bez zbytniego wysiłku. A kiedy się ma dość, wystarczy zastosować tę samą metodę, wykorzystując fale idące od oceanu. Niosą wtedy na pełnej szybkości do brzegu, a /grzmiąca woda, tracąc szybkość, składa na piaseczku jak niemowlę. Na wyspie nie ma stałych mieszkańców. Jest tylko mały garnizon lotniczy USA — sami mężczyźni (panna w bikini była tu tylko przelotem). Wyspę odkrył Portugalczyk Joao da Nova w 1501 roku, w dzień Wniebowstąpienia — stąd nazwa. Stała potem pustką aż do roku 1815, kiedy po osadzeniu Napoleona na sąsiedniej Wyspie Świętej Heleny, 800 mil stąd, rząd brytyjski umieścił tu mały garnizon — na wszelki wypadek. Potem nie działo się nic szczególnego, aż w czasie II wojny światowej Ameryka zbudowała na wyspie strategiczną bazę lotniczą. Lotnisko ukończono w 1942 roku. Ta baza była nieoceniona, stanowiła „benzynopój" dla samolotów wojskowych, przerzucanych drogą lotniczą na trasie: USA — Brazylia — Afryka — Bliski Wschód — Daleki Wschód. Tędy leciały samoloty, które dopomogły do rozbicia niemieckiej armii pancer­nej Rommla w Afryce Północnej i do „wydmuchania" Niemców z Sycylii i Włoch. Tą samą trasą przerzucano także personel i zaopatrzenie. Wyspa zbudowana ze skał pochodzenia wulkani­cznego, zasiana popiołem, wygląda, jakby była zlepio­na z kawałków rudy żelaznej albo żużlu. W niektórych miejscach skały są ostre jak szpile. Słodkiej wody nie ma. Niegdyś były źródła, ale wyschły, obecnie wodę do picia i hodowli roślin destyluje się z oceanu. Stałymi mieszkańcami są tylko olbrzymie (do 180 kilogramów wagi) żółwie, małe osiołki, dzikie kozy i mewy. 27 Garnizon nie mógł żyć bez zieleniny. Dowóz był bardzo trudny i kosztowny, zaś ziemi — ani na lekarstwo. Same tylko skały, piasek i pył wulkaniczny. Dowództwo lotnictwa zorganizowało więc doświadczal­ną stację hodowli jarzyn na podłożu wodnego roztworu soli potasu, fosforu, wapnia, magnezu etc. — hydroponics. Tym systemem hoduje się ogórki, sałatę, pomidory, rzodkiewkę i wszelakie inne zielsko, zresztą w doskona­łym gatunku. Do zapylania roślin sprowadzono rój pszczół z Brazylii. Wyspa jest położona mniej niż osiem stopni od równika. Temperatura przez cały rok nie ulega więk­szym wahaniom, dni są przeważnie gorące i słoneczne. Najwyższy szczyt na wyspie — Zielona Góra — kryje się często w chmurach (jeśli oczywiście są chmury). Jest to jedyne miejsce, gdzie rośnie trawa, utrzymywana przy życiu wilgotnością chmur. Cały ten pomysł z budową bazy stałby się może problematyczny, gdyby nie to, że kierunek wiatru jest tu w zasadzie stały. Nie zachodziła więc potrzeba wyrąbywania w skałach więcej niż jednego pasa do lądowania. Budowli na wyspie jest niewiele. Najważniejsza z nich to wykuta w skałach kaplica. Poza tym baraki. I cmentarze: stare, kryjące ponoć ofiary żółtej febry, która tu kiedyś, bardzo dawno, grasowała, i nowe, gdzie pochowano sporo marynarzy z rozbitych okrę­tów. Zameldowałem się na lotnisku ściśle według rozkła­du lotów. Samolot był przejrzany, benzyna zatankowa­na. Startowałem z takim wyliczeniem, aby noc spędzić znów nad oceanem i lądować w dziennym świetle w zachodniej Afryce. Tym razem pogodę diabli wzięli. Lot był wybitnie nieprzyjemny, całą noc leciałem w chmurach na przyrządy. Wzrokowa utrata horyzontu bardzo męczy. 28 Chmury, noc i woda tudzież duże napięcie. Wprawdzie każdy lecący tą trasą samolot ma nakazaną inną wysokość, ale bywały tu w takich warunkach wypadki zderzeń w powietrzu. Miałem doskonały trening jeszcze z Polski, a potem z Anglii, w lotach na przyrządy, ale kilkugodzinne wiszenie wyłącznie na sztucznym hory­zoncie, busoli, wysokościomierzu, szybkościomierzu i wszystkich innych fosforyzujących wskazówkach potrafi zupełnie wypompować. Tym bardziej że zepsuł się automatyczny pilot i musiałem go wyłączyć. Doślęczałem jakoś do świtu. Ucieszyłem się jak dziecko, kiedy poprzez pękającą oponę chmur zobaczy­łem daleko przed samolotem dwa połączone ze sobą paski: dolny, jasny — to był szeroki pas piaszczystego wybrzeża, drugi, ciemniejszy — to była dżungla, Afryka. Zbliżała się szybko. Można już było odróżnić wzniesienia w terenie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Wrzynające się w ląd zatoki dopomogły do sprawdzenia kursu. Porównałem je z mapą. Potem włączyłem mikrofon: łączność z lotniskiem, na którym miałem lądować. Samoloty znad Atlantyku miały pierwszeństwo. Byłem potężnie zmęczony, zanim jednak zeszedłem z kabiny na rozpaloną jak patelnia ziemię, wróciłem myślą do tamtej nocy pomiędzy Natalem a Ascension. Tutaj niebo było zamknięte, sztywne i spłowiałe. Ascension — Wyspa Wniebowstąpienia. Gruda żużlu wyniesiona ponad Wielką Wodę. Ziarnko maku z odświętną nazwą na wyrost. Chyba że Joao da Nova także bywał niespokojny pod gwiazdami. SAHARA 1943 Lot nad Oceanem Atlantyckim zakończyłem lądo­waniem we francuskim Sudanie. Na turkusowym, wyblakłym niebie żarzyło się rozpalone słońce, tempe­ratura wynosiła w cieniu 120 stopni Fahrenheita (ok. 40° C), lotnisko było rozgrzane jak płyta kamienna, niebieskawe powietrze drgało nad nim jak subtelna pajęczyna. W nocy temperatura spadnie do stu stopni — pocieszał mnie oficer francuski. Zanim noc zapadnie, roztopię się na wodę — narzekał gruby sierżant w mundurze USA. Nic na tym nie stracimy — orzekł szybko Francuz. — Woda bardzo potrzebna na pustyni. Sierżant popatrzył niedobrze na pyskatego Francu­za, ale widocznie doszedł do wniosku, że jest za gorąco, aby się kłócić, więc tylko otarł pot z twarzy i rozpiął koszulę, ukazując włochatą pierś i najoryginalniejszy w świecie pępek. Oficer francuski zdawał się być tym zgorszony. Widać to było po grymasie jego nie ogolonej twarzy. Zgorszenie zniknęło jednak natychmiast, gdy w ślady grubego sierżanta poszła przystojna blondynka w mundurze amerykańskiego porucznika, rozpinając wszystkie guziki mundurowej bluzy i na dodatek dwa górne oficerskiej koszuli. — Leci pan na Daleki Wschód, do „Latających Tygrysów"? — zapytał mnie major lotnictwa USA. 30 Na wszelki wypadek nie odpowiedziałem, nie znałem go, a zawsze lepiej słuchać, niż mówić. Ale major szybko się usprawiedliwił: — Pytam, bo samolot, na którym pan przyleciał, musi być przejrzany, a to potrwa kilkanaście godzin. Natomiast za dwadzieścia minut startuje DC-3, wpraw­dzie nie na wschód, lecz na północ, ale dostanie pan łatwo połączenie na następnym lotnisku. Postanowiłem skorzystać z okazji. Było gorąco, nie miałem nic do roboty na pustym lotnisku, a chciałem przy okazji zobaczyć swoich kolegów, polskich lotników w Kairze. Owe dwadzieścia minut zmieniło się jednak w dwie godziny, bo lewy silnik nie chciał zaskoczyć. Gruby sierżant i jakiś mały kapral rozebrali się prawie do naga, ale to nic nie pomogło, samolot nie reagował zupełnie na ich wdzięki. Stałem przy nich i nauczyłem się wielu ozdobnych wyrażeń, których powtórzyć nie mogę, a które na pewno nie miały nic wspólnego z konstrukcją silnika. W przerwach sierżant opowiadał o sobie i swojej żonie, którą nazywał „Honey" (miód). Pokazał nawet jej fotografię. Nie bardzo była podobna do miodu, ale to już prywatna sprawa sierżanta. Tuż przed zachodem słońca silnik wreszcie pars­knął, potem zakrztusił się i wyrzucił z rur wydechowych wiązki czarnego dymu. W tym samym momencie podoficerowie przestali mu wymyślać. W dzień słońce na pustyni oślepia i tłumi kolory, jest aroganckie w swoim blasku. Dopiero po zachodzie pustynia gra kolorami: skały z oślepiająco białych sta­ły się purpurowe, czerwone, fioletowe, rdzawe, koralo­we, niebieskie. Coś fantastycznego! Także ich rzeźba stała się wreszcie dostępna dla oka, wyraźna. A nie­bo na zachodzie rozpaliło się do barwy roztopione­go złota zmieszanego z fioletem. Wszystko to zmie­niało się z każdą minutą, jakby ktoś kolorowymi re- 31 flektorami majtał po ziemi i po niebie, potem mato­wiało. Załoga składała się z młodego pilota, porucznika o miłej twarzy i brązowych oczach (był roześmiany i zadowolony z życia, nie miał więcej niż jakieś 26 lat) i jego zastępcy, właśnie owego grubego sierżanta. Pasa­żerkami były dwie kobiety: szczupła i niska Birmanka, z zawodu tancerka, która latała po Afryce, a także Bliskim i Dalekim Wschodzie, podnosząc tańcem morale armii alianckich (miała twarz koloru oksydowa­nego złota i bardzo inteligentne oczy, duże i czarne) oraz znajoma już blondynka w mundurze porucznika USA. Gruby sierżant oglądał ją „ojcowskim" wzro­kiem. Tylko w jednym miejscu oczy jego stawały się paskudne: denerwowały go mianowicie naramienniki blondynki. Była porucznikiem, a sierżant nie uzna­wał kobiecych stopni oficerskich. Ale musiał, więc był zły. Powetował to sobie, zwracając się do niej per „sister" — siostra. Do Birmanki mówił „baby" — dziecko. Oprócz tego na pokładzie znajdowało się cargo, wymienione na liście jako „tajne cargo". Były to cztery podłużne skrzynie zbite z desek i opatrzone jakimiś tam numerami, namalowanymi czarną farbą. Porucznik twierdził, że to dynamit, sierżant — że pociski, zaś blondynka — że to pończochy nylonowe. Tylko Birmanka uśmiechała się tajemniczo i nie wyraziła swej opinii. Okazało się później, że jej uśmiech miał swoje uzasadnienie. Nareszcie wystartowaliśmy. Sierżant troskliwie sprawdził, czy obie pasażerki mają zapięte pasy bezpieczeń­stwa, a potem, czy odpięte. Zajrzał do kabiny pilota i rzucił okiem na napis wyhaftowany na moim ramieniu: „Poland". Leciałem w mundurze tropikalnym, składa­jącym się z jedwabnej koszuli piaskowego koloru i krótkich spodenek. Odznak oficerskich nie miałem. 32 Sierżant wziął mnie za szeregowca i dobrze mu z tym było. Mnie również. Lecieliśmy kilkadziesiąt metrów nad najwyższymi skałami, powietrze było spokojne. Żadnych śladów życia. Pod zawieszoną w powietrzu maszyną przesuwa­ły się tylko skały, niektóre o najdziwniejszych kształ­tach, podobne do wież kościelnych, grzybów, namio­tów, rzeźb. Potem zza pustyni wytoczył się czerwony księżyc. Unosił się powoli ku górze, zmieniał barwę, zalewał przestrzeń seledynowym światłem. Poczułem się tak, jakbym leciał nad którąś z planet pozbawionych życia. Dookoła była srebrzysta, fascynująca noc. Niektóre gwiazdy były tak niebieskie i promieniste jak najczyst­szej wody brylanty. Droga Mleczna rozciągała się nad nami z milionem jasnych kropek, większych i mniej­szych. Księżyc wydrapał się już na górę, był teraz podobny do śniegowej kuli. — Sister, zdejmij nogi z sufitu, bo nie mogę przejść — komenderował w kabinie sierżant. Blondynka po­słusznie zdjęła nogi z półki, a przy okazji także buty i pończochy. Sierżant przekręcił furażerkę na ucho i śpiewał. Wszyscy zresztą mieliśmy doskonałe humory: byliśmy młodzi — oprócz sierżanta — ale i jemu także dopisywał humor. Może dlatego, że jego „Honey" znajdowała się daleko. Nasze bóstwa zrobiły się senne, ułożyły się na skrzyniach. Sierżant przykrył je troskliwie kocami. Potem sam założył nogi w przybrudzonych białych skarpetkach na półkę i zapadł w sen szczęśliwego człowieka. Tylko ja z porucznikiem czuwaliśmy i prowadziliśmy na zmianę samolot. Było bardzo spokoj­nie, z rur wydechowych obu silników tryskały i zaraz ginęły fioletowe płomienie, w kabinie drgały zielone strzałki przyrządów. Przypomniał mi się z dzieciństwa obrazek Trzech Króli wędrujących przez pustynię. 33 — Zimno mi okropnie i chce mi się pić — odezwał się porucznik. Wyszedłem z kabiny i starałem się obudzić sierżan­ta. Otworzył wreszcie oczy i ze zdumieniem przyglądał się różowym stopom blondynki, opartym o jego włocha­tą pierś. Porucznik chce pić — szarpałem go za ramię. Oprzytomniał. Wody nie mamy, ale na wszelki wypadek wziąłem kilkanaście puszek piwa. Rozglądaliśmy się po kabinie, ale piwa nie było, znaleźliśmy natomiast trzy puste puszki po piwie. Tymczasem obudziły się obie nasze pasażerki i także prosiły o wodę. Sierżant się zdenerwował: — Zamknijcie dzioby na moment, dostaniecie piwa, to wam lepiej zrobi niż woda. - Może w skrzyni jest piwo? — zapytałem. Sierżant oderwał deskę i wsadził rękę do środka. W tym samym momencie twarz mu zastygła z przeraże­nia. — Żmija! Gorąca żmija! Żmije zwykle bywają zimne, ale licho wie, może na pustyni są gorące? Okropnie boję się węży i na sam ich widok mogę dostać paraliżu serca, ale zaglądam do skrzyni. Rzeczywiście rusza się coś takiego, jakby to był gruby wąż boa. Blondynka patrzy na skrzynię oczyma okrągłymi z przerażenia. Birmanka uśmiecha się tajem­niczo, sierżant wyszarpuje pistolet z kabury, wsadza go do skrzyni i wymachuje nim na ślepo tu i tam jak pies ogonem. Odbijamy wreszcie jeszcze jedną deskę i sytuacja się wyjaśnia: w skrzyni siedzi nagi Murzyn, obok niego stoi kilkanaście puszek od piwa. „Tajne cargo"!... — Dajcie coś do picia! — krzyczy z kabiny porucznik. Poszedłem do niego, aby wyjaśnić mu sprawę. Ale z 34 porucznikiem coś niedobrze: jest blady, trzęsie się, pot mu kapie i ma trudności w poruszaniu się. Kobiety wtykają głowy do kabiny. — Atak malarii — stwierdza blondynka. Birmanka kiwa głową. Sierżant, który spał, gdy prowadziłem samolot, jest przerażony: — Malaria! Kto poprowadzi samolot? Urządziliśmy się świetnie: spadochronów nie ma, tlenu do oddychania na dużych wysokościach także, samolot nieuzbrojony, brak lekarstw. Są tylko dwie ładne kobiety, ale to na malarię nie pomaga. Położyć porucznika na podłodze i przykryć kocem — mówię. Ale sierżant w. panice wziął się do wyciągania Murzyna ze skrzyni. A Murzyn — jakby był z bawełny — wygina się na wszystkie strony i nawet nie otwiera oczu. Może go ugryzła mucha tse-tse i zapadł na śpiączkę — zauważa inteligentnie blondynka. Ciebie ugryzła w pupę, a on jest urżnięty — zirytował się sierżant. Cały zapas wyżłopał! Jak my teraz polecimy przez Saharę bez kropli piwa? Całe szczęście, że w Anglii ukończyłem także kurs instruktorski na samolotach wielosilnikowych i prowa­dzenie Douglasa nie sprawiało mi żadnych trudności. Zresztą miałem dość duży trening nabyty w czasie pobytu w USA i potem, już w czasie przelotu. Siadam na fotelu pilota. Noce tropikalne są krótkie, niebo już pojaśniało, gwiazdy przybladły i znikały jedna po drugiej. Na wszelki wypadek nabrałem 3 tysiące metrów wysokości. Gdyby zaszła konieczność lądowania, będzie czas na wybranie odpowiedniego miejsca, aby nie rozbić samo­lotu. Wyżej nie mogłem iść bez tlenu. — Na dole mgła — mówi za plecami blondynka. Ale to nie była mgła, tylko burza piaskowa. Jesteśmy zawieszeni na dwóch śmigłach. 35 — Lądujmy — jęczy porucznik. — Pić... Sierżant, ułożywszy porucznika, natychmiast zabrał się na powrót do Murzyna, który obudził się wreszcie, ale znajdował się w stanie krańcowej paniki. Nie orientował się, gdzie jest ani co z nim wyrabiają. Na biodrach miał opaskę zrobioną z szala Birmanki. Potężnie zbudowany i wściekły, wymyślał serdecznie sierżantowi po francusku, sierżant jemu po angielsku, nie rozumieli się zupełnie. Niebo pożółkło, burza idzie do góry. Benzyny mamy dość, ale lewy silnik — ten sam, który na lotnisku nie chciał zaskoczyć — teraz zaczyna się krztusić i zdaje obroty. Rozglądam się za miejscem do lądowania i jest mi zimno ze strachu. Bez wody człowiek żyje na pustyni 12-14 godzin, a słońce zabija go w przeciągu dnia. Silnik wyraźnie przerywa, samolot ma tendencję do skrętu, trzymam go jak mogę, ale czasem stery stają się miękkie jak masło. Próbuję nawiązać łączność radiową z lotniskiem, obserwuję wędrującą strzałkę wysokościomierza. Łączności nie udaje mi się nawiązać. Jeżeli wylądujemy, będziemy odcięci od świata i nawet nikt nie będzie wiedział, co się z nami stało. Gdzieś tutaj lądował przymusowo francus­ki generał Laperrie i zmarł z pragnienia, zanim go odnaleziono. Jesteśmy już tak nisko, że piasek siecze po skrzy­dłach. Czekam, kiedy nawali drugi silnik. GdybyMurzyn nie wypił piwa, najprawdopodobniej lądował­bym natychmiast, wierząc, że piwo pozwoli przetrwać do chwili nadejścia pomocy. Kręcę gałkami radia: piski, trzaski i dwa słowa wypowiedziane przyjemnym głosem kobiecym: Bonjour potem znowu cisza. Lecę na małym gazie, oszczędzając silnik. Samolotem rzuca okropnie. W kabinie widocznie wszyscy pochorowali się łącznie z Murzynem, bo jest spokój. Teraz nie mogę już lądować, piasek pogrzebałby nas razem z samolotem. 36 No i dowlekliśmy się jednak do lotniska. Nie przywiązywałem większej wagi do tej przygody, ale w kilka lat potem poznałem dzieje polskiego pilota z grupy transportowej, która doprowadzała na front bojowe samoloty na trasie: Takoradi — Kair — Sudan — Arabia — Palestyna. Sierżant Mikołajczyk w 1942 roku lądował przymusowo w pustyni. Znaleziono potem przy nim jego notatki, których urywek przytaczam: „Wczoraj szedłem przez trzy godziny na zachód, ale dalej iść nie mogłem. Powrót zabrał mi pięć godzin, ledwie mi się to udało. Jak długo panuje chłód, mogę żyć, ale gdy rozpocznie się upał — nie wytrzymam. Śmierć nadchodzi. Próbowałem wystartować. Mam jeszcze 10 galonów paliwa, ale baterie wyładowane. Spodziewałem się pomocy, ale teraz już pomoc nie nadejdzie. Czuję, że nie potrwa to długo. Czas: godzina 9, dnia 10 maja. Wyczekiwałem dziś rano godziny dziesiątej. Wydawało mi się, że w tym czasie nadejdzie pomoc. Marzenie człowieka umierają­cego z głodu i pragnienia. O Boże, skróć moje męki, nie ma dla mnie pomocy, nie dopuść, aby ktokolwiek musiał lądować na pustyni, gdzie nie ma ludzi i skąd nie ma ucieczki. Tak jak ze mną: lepiej zostać zabitym. Burza piaskowa była tak gęsta, że nie widziałem nic. Czas: godzina 10, dnia 10 maja. Jest okropnie gorąco. Piję, a raczej zlizuję nieliczne krople własnego potu. Cierpię strasznie. Godzina 13.45. Słyszę samolot lecący na południe, z mojej prawej strony, moja ostatnia nadzieja, nie mogę wstać, aby go dojrzeć. Moje ostatnie chwile. Boże, miej litość nade mną." Potem były już tylko nieczytelne gryzmoły. Ale zanim umarł, zwlókł się jednak i zakotwiczył samolot, aby wiatr go nie przewrócił i nie uszkodził. Znaleziono go pod skrzydłem. 37 SARI Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem, żeby zobaczyć Indie. Palmy, słonie, dziwne stroje, zawoje, cały ten barwny świat z książek dla dzieci śnił mi się często. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że go zobaczę naprawdę. Wydawało mi się to wątpliwe nawet wówczas, gdy byłem już „duży" i w Anglii podczas jakiejś przerwy w lotach przeczytałem od deski do deski cały obszerny artykuł o Indiach. Pamiętam jego urywek do dziś: „Uczesanie kobiet w Indiach jest proste i nieskompli­kowane, zabiera im jednak dużo czasu. Hinduski czeszą włosy tak długo, aż nabiorą one połysku, następnie nacierają je wonnymi olejkami, robią przedział pośrod­ku głowy, czeszą znowu, następnie układają gładko i wiążą je bez szpilek w tyle głowy. Uczesanie tego rodzaju jest piękne w swej prostocie i kontrastuje dobrze z biżuterią, którą każda prawie kobieta w Indiach nosi. Są to korale, kolczyki, bransolety, pier­ścienie, także złote, wysadzane kamieniami ozdoby, umieszczane we włosach. Kobiety braminów (najwyż­szej kasty) przygładzają swe włosy ze specjalną staran­nością, poszerzając przy tym sztucznie przedziałek pośrodku głowy." To było ciekawe. Ale prawdziwego ćwieka zabił mi w głowę inny fragment: „Narodowym strojem hinduskim jest sari. Jest to 38 materiał długości od 8 do 9 jardów [ok. 7,5-8,5 m], z którego — dzięki umiejętnemu ułożeniu — sporządza się sięgającą od bioder do kostek spódnicę, pozostałą część zarzucając na ramiona i głowę. Sari sporządzane są z bardzo kosztownego materiału, który obecnie zastępowany jest tkaninami europejskimi, np. szyfo­nem, wyszywaną krepdeszyną lub przetykaną złotem żorżetą. Spina się je na ramieniu złotymi szpilkami, zaś w dni szczególnie uroczyste uzupełnia się ozdobnymi paskami, również wysadzanymi klejnotami. W dni codzienne kobiety hinduskie noszą sari z domowych tkanin — muślinu, wysokiej klasy jedwabiu indyjskiego lub bawełny. Sari koloru białego używane są jedynie przez wdowy lub kobiety wyłamujące się z konwenan­su. Wedle starych tradycji sari musi być kolorowe. Natomiast mężczyźni ubierają się biało." To było fascynujące, bo ani rusz nie mogłem zrozumieć całej tej manipulacji z dziewięciojardowym „pasem materiału". Los często kpi z marzeń małych chłopców, ale czasem je spełnia. W roku 1943, lecąc do Chin, wylądowałem w Karaczi. Na razie nie byłem zachwycony. Dokuczało nie­zmierne gorąco. Poza tym dookoła Karaczi są lotne piaski, które suchy wiatr nawiewa bez przerwy, co nie jest przyjemne. Ale w porcie lotniczym przy wejściu stało parę kobiet w bajecznie kolorowych sari. Ze zwojów materiału (jak one, do diabła, to upinają?) wychylały się nieskazitelne owale twarzy z dużymi, inteligentnymi oczyma. Byłem „w domu". Dziecinne marzenia oblekły się w rzeczywistość. Na lotnisku przedłużano pas do lądowania. Pracę tę wykonywały kobiety, przenosząc ziemię w dużych glinianych naczyniach, niesionych na głowie. Poruszały się przy tym z niewiarygodną gracją. Wszystkie ubrane były w barwne sari. Nie wierzyłem własnym oczom, że 39 są to robotnice. Wyglądało to raczej na scenę z egzotycznego filmu. Ale one naprawdę pracowały. Obserwowałem je potem z okien swego pokoju. Praco­wały od świtu do nocy w piaskowej zadymce, zakrywa­jącej jak mgła ich sylwetki. Drugiego dnia po przylocie zaproszono mnie na reprezentacyjny bal w bardzo wytwornym klubie. Towarzystwo było mieszane, hindusko-europejskie. I znowu bajecznie kolorowe sari, drobne stopy w srebr­nych i złotych pantofelkach, kobiety niczym egzotyczne kwiaty w tropikalnym ogrodzie, nad tym wszystkim kryształowe żyrandole, w otwartych oknach płaty granatowego nieba i czuby palm. Bajka z tysiąca i jednej nocy. Żegnając się rano z rozbawionymi Hindus­kami przysięgałem sobie, że nie dam się zestrzelić nad Chinami. Przy ekskluzywnym klubie Gym-Khana w Karaczi był pusty plac. Piasek, kamienie, stare papiery i pudła po owocach. Pod wysokim murem, otaczającym klub, coś szarzało — szałas nie szałas: dwa kije bambusowe oparte o płot, a na nich stara, wystrzępiona mata. Przed szałasem, na paru kamieniach osmolonych dymem, stał gliniany garnek. I teraz coś tam dymiło. Koło szałasu na piasku bawił się mały, może trzyletni chłopak hinduski, zupełnie nagi. Jego matka siedziała tuż obok. Nie miała więcej niż dwadzieścia lat. I nie miała sari, tylko przepaskę na biodrach i worek po pomarańczach na ramionach. Była piękna. Była pię­kniejsza od tamtych kobiet z ekskluzywnego klubu. Ale nie miała sari. Przechodnie rzucali czasem miedziaki w piasek, ale ona ich nie podnosiła. Jej mały synek bawił się nimi. Zdawało się, że ona sama jest bardzo daleko od tego miejsca. Oczy miała takie nieobecne. Z wyjątkiem tych chwil, kiedy patrzyła na dziecko. Następnego dnia dałem chłopcu dwie tabliczki czekolady. Hinduska złożyła swoje wąskie dłonie na 40 krzyż na piersiach i leciutko pochyliła głowę. Zawsty­dziłem się tą jałmużną. Czułem, że powinienem zdjąć swoją tropikalną koszulę i dać jej. Była bardziej potrzebna jej niż mnie. Ale nie zrobiłem tego. Za dużo ludzi przechodziło obok. A na koszuli była wyhaftowa­na odznaka polskiego pilota i na ramieniu napis „Poland". Przestraszyłem się ludzi. Wydostałem z kieszeni grzebień i dałem jej. Trzyma­ła go w delikatnych dłoniach na wysokości piersi, patrzyła na mnie w milczeniu, oczy się jej uśmiechały. Była szczęśliwa. A ja uciekłem. Tego samego dnia kupiłem w wojskowej spółdzielni dwa białe prześcieradła. Uklękła na piasku jak do modlitwy, rozłożyła prześcieradła na piasku i gładziła je ruchem pełnym niedowierzania. Potem podniosła gło­wę i zobaczyłem, że oczy ma teraz ogromne i świecące. Prześcieradła kosztowały mniej niż kieliszek whisky — tam za murem, w klubie. Następnego dnia kupiłem czekoladę, kawę, herbatę, mleko skondensowane, suszone owoce i dwie żołnierskie koszule. Malec jak zwykle bawił się w piasku, ale kobieta leżała na ziemi koło muru, z głową opartą o kamień. Miała na sobie sari, zrobione z prześcieradła, drugie rozesłała w szałasie. Była chora, usta miała spieczone, puls nieregularny i przyśpieszony, zgaszone oczy. Następnego ranka miałem odlecieć. Przyniosłem jej pudełko aspiryny i butelkę przegotowanej wody. Hinduska trzymając moją dłoń w swoich gorących, drobnych palcach, mówiła do mnie coś, czego nie rozumiałem. Potem podczołgała się do dziecka, przy­tuliła je do siebie. Mówiła doń długi czas ochryp­łym głosem. Wreszcie z wysiłkiem wyciągnęła ręce i podała mi malca. Nie mogłem go przecież wziąć ze sobą do samolotu. Potrząsnąłem przecząco głową. Kobiecie oczy przygasły, zrezygnowana oparła gło­wę na kamieniu. Włosy miała zaczesane gładko, a 4i pośrodku głowy wyskubany przedział jak u kobiet braminów. Poszedłem do klubu. Okazało się, że tego wieczoru był tam urządzony dancing: panowie w tropikalnych białych smokingach, oficerowie w wizytowych mundu­rach, panie w wieczorowych sukniach albo w bajecznie kolorowych sari. Gospodarz klubu zbliżył się do mnie dyskretnie, minę miał zakłopotaną. — Mężczyzn obowiązuje strój wieczorowy... Byłem w polowym mundurze, w dodatku bez krawa­ta. Rano odlatuję do Chin, wizytowy mundur już zapakowany w samolocie. Szkoda. Proszę pozostać na tarasie, tam jest ciemno. Na sali oczywiście nie może się pan pokazać ze zrozumiałych względów. Cóż, miał rację. Byliśmy w odmiennych światach: ona, ja i ta Hinduska pod murem. Złapałem go za rękaw. — Czy na sali nie ma lekarza? Obejrzał mnie uważnie raz i drugi, miało się wrażenie, że chce wzruszyć ramionami. — Nie wiem. — I odszedł. Zostałem na tarasie. Była tu zresztą grupa oficerów brytyjskich i amerykańskich. Zbliżyłem się do nich, nawiązałem rozmowę, potem dyskretnie wspomniałem, że pod murem... że ciężko chora... że może by tak... Byli zbyt dobrze wychowani, aby dać mi odczuć swój niesmak. Słuchali uważnie i uprzejmie, z gładkimi twarzami, potem mówili „sorry" i odchodzili. Został tylko jakiś starszy brytyjski oficer z twarzą opaloną na czerwono. Jak dawno pan w Indiach? Od paru dni. Taak... A ja tu siedzę już kilkanaście lat. Oni często udają chorych, aby więcej wyżebrać. 42 Ona jest naprawdę chora. Nie wątpię. Za dużo ich tutaj się rodzi. Poszedłem do telefonu i zadzwoniłem do wojskowego szpitala. Powiedziałem, że będę czekał w klubie na tarasie. Była tropikalna noc, w świetle księżyca ogród wyglą­dał zupełnie bajkowo. Muzyka. Fontanny. Zapachy. Powoli szlag mnie trafiał. Anglik monologował: Piękna dziewczyna. Widzę ją tu codziennie. Może najpiękniejsza, jaką widziałem w Indiach. Ale głupia. Wie pan, dlaczego ona tu siedzi? Bo lubi muzykę. Serio. Głupia dziewczyna. Siedzi tutaj i marzy o jedwabnym sari, klejnotach i muzyce. Marzenie rzecz nieszkodliwa. Ale nie zawsze kończy się na marzeniach. Systemy tworzą ludzie i ludzie je zmieniają. Niewolnicze systemy nie są wie­czne. Popatrzył spod oka, ukosem: — Polak, co? Taak... Mój młody przyjacielu, w pańskim wieku także byłem romantykiem. A teraz wie pan, co myślę? Że wszystko jest jednakowo głupie. Każdy goni za jakimś szczęściem, a kiedy mu się zdaje, że złapał — zostaje mu próchno w ręce. Sprawiedliwoś­ci także jeszcze nikt nie oglądał. Więc o co się bić? Czekałem do świtu, ale nikt ze szpitala nie przyje­chał. Byłem wściekły i roiły mi się po głowie głupie myśli, takie polsko-naiwne na temat „królewicz i Kopciuszek", szczeniackie. Że jeśli wrócę z Chin, kupię najpiękniejsze sari, jakie tylko można dostać w Karaczi. Że wbiję się w wizytowy mundur. Że zaprowadzę ją właśnie tu, do klubu, że psiakrew... Lazłem przez plac, skopując z drogi blaszane puszki. Pod murem coś się jednak zmieniło. Hinduska leżała nieruchomo — wciąż z głową na kamieniu — malec nie spał, był głodny. Przyjrzałem się jej bliżej. Stygła. Zza zakrętu wypadło wojskowe auto. Wyskoczyłem 43 Budowa lotniska na jezdnię z podniesioną ręką, jeep pisnął hamulcami, wychyliła się zeń jakaś dobroduszna gęba amerykań­skiego podoficera. — Możecie zabrać stąd tego małego i zaopiekować się nim? Odwieźcie go na policję, do mamki, do niańki albo gdzie chcecie. Ale on tu nie może zostać. I powiadomcie, gdzie trzeba, że tu leży jego matka. Umarła. Ja za godzinę odlatuję. Przyjrzał mi się uważnie, podrapał się po brodzie, pokiwał głową, przyłożył rękę do daszka: — Sure. Zaopiekujemy się. Ameryka traci biliony na 44 wojnę, to znajdzie się parę dolarów dla tego brązowego ptaszka. Małemu spodobało się w samochodzie. Z miejsca złapał za kierownicę i próbował nią kręcić, gwarząc coś do siebie. Złapałem się na zadowolonej myśli, że najwidoczniej już zapomniał. Kiedy jednak jeep ruszył ostro z miejsca, sypiąc mi w oczy kurzem i podartymi papierami, uderzyła mnie inna myśl, ostra i nie wiadomo dlaczego napełniająca strachem. A jeżeli nie zapomni? On i ci wszyscy tutaj? Jeżeli nie zapomną? Nie byłem osobiście niczemu winien, ale zrozumia­łem, że tego nie załatwi żaden „królewicz-lotnik" czy „królewicz-sierżant z wojskowego jeepa". Po paru godzinach startowałem do Wschodnich Indii. Na wysokości 6 tysięcy metrów przelatywałem nad pomarszczoną pustynią, potem góry i korona lodowa, błyszcząca w słońcu na Mount Everest. Himalaje. To było piękne. Nie wiedziałem, kto ma rację: stary brytyjski oficer ze swoją kamienną obojętnością czy ja ze swoim niepokojem i nieuzasadnionym poczuciem winy? Ale jedno przynajmniej było pewne: że zostawiłem za sobą jeszcze jedno kolorowe złudzenie z dziecinnych lat. Na ziemi było coś więcej oprócz słoni, palm, klejnotów i barwnych sari. SAMOBÓJSTWO Wyspy Hawajskie są niewiarygodnie piękne i niewiarygodnie kolorowe. Niektórzy skłonni są nazywać je rajem. Ale w archipelagu jest taka mała wyspa, nazywa się Oahu. U jej południowych wybrzeży znajduje się bardzo ważna baza morska — Pearl Harbor. To zaś, co w 1941 roku stało się w Pearl Harbor, jest bardzo dalekie od wszelkich obrazów rajskich. O Pearl Harbor rozmawiało się bardzo dużo. Był to temat niewyczerpany, choć traktowany ze zrozumiałą dyskrecją. Przez bardzo długi czas nikt nie umiał znaleźć rozsądnej odpowiedzi na pytanie, jak to się mogło stać, że Japończycy zdołali w sposób tak absolutny zaskoczyć flotę wojenną, armię i lotnictwo Stanów Zjednoczonych na wyspie Oahu. Dziś sprawy te wyjaśnione są już do końca, istnieje na ten temat olbrzymia, literatura, sam raport Kongresu ma czter­dzieści tomów. Ale w czasie, gdy przebywałem w Chinach, rozmawiano o tym jak o trudnej do wyjaśnie­nia zagadce kryminalnej. Hawaje były dla Japonii kluczem do wschodniej Azji, gdzie znajdowały się cenne surowce strategiczne. Hawaje otwierały drogę do Birmy, Indii i Chin. Ta droga była zamknięta, dopóki w Pearl Harbor stacjono­wała marynarka wojenna USA i dopóki na Filipinach istniały bazy lotnicze. 46 Decydując się na wypowiedzenie wojny Stanom Zjednoczonym, Japonia postanowiła uderzyć właśnie na Pearl Harbor. Twórcą tego planu był admirał Isoruku Yamąmoto. Jego plan, poparty przez sztab Floty Wojennej i przedłożony cesarzowi, był jednak utrzymany w bardzo ścisłej tajemnicy. Ze sfer rządo­wych wiedzieli o nim tylko premier Tojo i minister spraw zagranicznych. 6 września 1941 roku na konfe­rencji imperialnej plan został zaaprobowany ostate­cznie, w związku z czym wydano odpowiednie zarzą­dzenia wykonawcze. Jako dzień ataku wybrano 8 grudnia 1941 roku (w Stanach Zjednoczonych był wówczas 7 grudnia). Dowódcą całości operacji mianowany został wiceadmirał Chuichi Nagumo, do którego dyspozycji oddano 6 największych lotniskowców z 423 samolotami na pokładzie, 2 pancerniki, 3 krążowniki, 9 niszczycieli, 3 łodzie podwodne, 8 statków-cystern oraz odpowiednią liczbę statków zaopatrzeniowych*. Cho­ciaż specjaliści amerykańscy złamali szyfr japoński, nie udało się wykryć planowanego ataku na Pearl Harbor, gdyż Japończycy nie mówili o nim nawet w najtajniejszych raportach. Amerykanie mieli ogólne pojęcie, że atak japoński nastąpi. Pearl Harbor znajdował się jednak w odległości ponad 2 tysiące mil od najbliższego punktu (Jaluit w archipelagu Wysp Marshalla), gdzie notowano obecność Japończyków. Zdaniem sztabu atak na Pearl Harbor był zupełnie nierealny. Ambasador USA w Tokio ostrzegał co prawda Waszyngton, że praktycznie po Japonii można się wszystkiego spodzie­wać, jednak jego ostrzeżeń nie brano pod uwagę. Nie wiedziano absolutnie nic o ataku nawet wtedy, gdy cała wyprawa opuściła już brzegi Japonii. Nie * Pisząc tę książkę Autor dysponował danymi, które z czasem zostały zweryfikowane — dlatego niektóre liczby różnią się nieco od podanych w Encyklopedii II wojny Światowej. 47 Lotnisko „Latających Tygrysów" wiedziano także o tym, że wywiad japoński bardzo szczegółowo „rozpracował" sytuację na Hawajach. Wyprawa wyruszyła w paru grupach. 22 listopada okręty japońskie spotkały się w opustoszałej zatoce Wysp Kurylskich, zaś 25 listopada cała flota odpłynęła w kierunku wyspy Oahu. Operatorzy radiowi floty japońskiej przez całe dnie bez przerwy prowadzili nasłuch, czy przypadkiem radiostacja w Honolulu nic bąknie czegoś o ruchach floty japońskiej, ale radio nadawało tylko muzykę jazzową i programy rozrywko­we. Niebo było czyste, nad flotą japońską nie pokazał się ani jeden samolot amerykański. Armia lądowa USA na wyspie Oahu miała do dyspozycji 6 stacji radarowych. 7 grudnia przy jednej z nich pełnili służbę szeregowcy J. Lockard i G. Elliot. Pomiędzy godziną 6.45 a 7 rano zauważyli na siatce radaru dwa punkty: były to japońskie samoloty rozpo- 48 znawcze lecące przed całą wyprawą, o czym oczywiście obaj wiedzieć nie mogli. Zameldowali jednak o wykry­ciu dwóch nierozpoznanych samolotów. Oficer służbo­wy w centrali nie przejął się wszakże tą wiadomością. Szeregowcy nadal operowali radarem i nie minęło wiele czasu, gdy przechwycili całą wyprawę lotniczą, odległą o 137 mil na północ, a przesuwającą się z szybkością 182 mil na godzinę. Zaalarmowali natychmiast oficera służbowego w centrali. Ten odpowiedział: „Zapomnij­cie o tym". O godzinie 7.40 wyprawa znalazła się nad brzegami wyspy Oahu. Składała się z 40 bombowców z torpeda­mi, 49 bombowców zwykłych, 51 nurkowców i 43 myśliwców osłony. O godzinie 7.50 wyprawa była nad Pearl Harbor. W tym samym czasie japoński ambasa­dor w Waszyngtonie wybierał się do Sekretarza Stanu Cordell Hulla z notą powiadamiającą o zerwaniu stosunków dyplomatycznych ze Stanami Zjednoczony­mi. O godzinie 7.55 nastąpił atak na Pearl Harbor. Na dole nikt się go nie spodziewał, do ostatniego momentu wszyscy byli przekonani, że chodzi tu najwyżej o demonstrację lub o ćwiczenia. Pierwszym obiektem bombardowania stało się 8 pancerników, które (oprócz „Pennsylvanii" w doku) stały zakotwiczone na redzie. Obrona przeciwlotnicza na pancernikach była nieczyn­na. Artyleria i karabiny maszynowe milczały. Amuni­cja leżała zamknięta w skrzyniach. Samoloty wojskowe na Oahu nie były przygotowane do startu. Atak trwał pół godziny. Japończycy bombardowali jak na poligonie, bez żadnej opozycji z ziemi. Ponad połowa amerykańskich samolotów spłonęła po ostrzela­niu. Druga fala japońska nadleciała o 8.40. Szło 130 bombowców i 40 myśliwców. Tym razem artyleria przeciwlotnicza już się odezwała, ale ani ona, ani też 49 ocalałe myśliwce amerykańskie nie zdołały rozbić ataku. O godzinie 9.45 samoloty japońskie zebrały się nad wyspą i odleciały do swoich lotniskowców. Straty japońskie były następujące: 20 zestrzelonych bombow­ców, 8 zestrzelonych myśliwców (jeden z nich lądował przymusowo na wyspie Nilhau). 74 bombowce, uszko­dzone i postrzelane, dotarły jednak do lotniskowców. Straty marynarki i lotnictwa USA były natomiast o wiele poważniejsze: zginęło ponad 2000 oficerów i marynarzy, z armii lądowej — 327 ludzi, w marynarce było ponadto 710 rannych, na lądzie 433 rannych. Zginęło 70 osób cywilnych. Straty w okrętach były druzgocące: co większe i ważniejsze okręty poszły na dno, jeszcze długie lata można było oglądać ich sylwetki w szmaragdowej wodzie. W jednym tylko zatopionym okręcie „Arizona" znalazło podwodny grób ponad 400 oficerów i marynarzy. I długie lata jeszcze powoli sączyła się oliwa z zatopionego okrętu. Planowanie i organizacja ataku na Pearl Harbor były doskonałe pod każdym względem z punktu widzenia techniki i taktyki. Atak ten rzeczywiście sparaliżował główne siły floty amerykańskiej, co zapew­niło Japończykom całkowitą swobodę operacyjną na szereg miesięcy. Na początku roku 1942 Amerykanie dysponowali na Pacyfiku tylko 4 pancernikami. W trzy dni po ataku na Pearl Harbor poszły na dno u wybrzeży malajskich 2 pancerniki brytyjskie: „Repulse" i „Prince of Wales". Japończycy zdobyli panowanie nad południowym Pacyfikiem i szli jak burza. Hong­kong padł po siedemnastu dniach oblężenia, Malaje zajęto w ciągu dwóch miesięcy, potężną bazę i twierdzę morską Singapur, niemającą jednak umocnień od strony lądu, zdobyto po pięciu dniach, przy czym do niewoli poszło 70 tysięcy ludzi. Potem przyszła kolej na Filipiny: Luzon, półwysep Bataan, twierdza Corregi- 50 dor. Potem na Birmę. W roku 1942 wojska japońskie stanęły u wrót Indii. Niemniej atak na Pearl Harbor i sama decyzja wojny ze Stanami Zjednoczonymi były strategicznym nonsensem i krokiem samobójczym. Japonia była zdolna do szeregu bardzo efektownych operacji, ale nie do trwałego utrzymania swej przewagi na Pacyfiku i w Azji, gdyż w zestawieniu ze Stanami Zjednoczonymi jej potencjał militarny i przemysłowy był o wiele niższy. Bezpośrednio po Pearl Harbor oficerowie japońscy na statkach tańczyli z radości. Obecnie Japończycy bardzo niechętnie mówią o owej decyzji — podobnie jak Niemcy nie lubią mówić o kampanii wrześniowej. Jedno i drugie na dłuższą skalę było historycznym nonsensem. Nie trzeba było wielu lat, aby to się okazało. Jeszcze w 1942 roku Stany Zjednoczone przeszły do skutecznej kontrofensywy na Pacyfiku. W styczniu 1943 roku Amerykanie mieli już w służbie 19 pancerników (wobec 8 posiadanych przez Japonię), w tymże samym roku wyszło na morze 15 nowych lotniskowców. W czasie swego pobytu w Chinach miałem okazję obserwować narastające rozpaczliwe tendencje wśród lotników japońskich. Zdarzało się, że po wyczerpaniu amunicji albo też nie mając szans zestrzelenia przeciw­nika, starali się wpakować razem z maszyną w jego samolot, zaś wzięci do niewoli zeznawali, że wynikało to z sugestii dowództwa, które samobójstwa takie stawiało za wzór. Z tego też nastawienia narodził się potem jeden z fenomenów ostatniej wojny — „Kamika­ze", korpus pilotów-samobójców. „Kamikaze" znaczy w tłumaczeniu „Boski Wiatr". Nazwa ta ma bardzo starożytny rodowód, sięga do XIII wieku, kiedy to Kubilaj Chan, bardzo zdolny wódz mongolski, postanowił podbić Japonię. Inwazja miała wszelkie szanse powodzenia, lecz w ostatnim 51 momencie ocalił Japonię tajfun, który rozproszył i zatopił inwazyjną flotę mongolską. Japończycy uznali to za interwencję bogów i nazwali ten tajfun „Kamika­ze". W roku 1944 sytuacja stała się dla Japonii jawnie rozpaczliwa: flota amerykańska stała u bram Japonii, niebo nad Japonią huczało silnikami amerykańskich bombowców. I wtedy jeden z oficerów marynarki japońskiej złożył raport o konieczności utworzenia samobójczych jednostek lotniczych. Projekt ów rozpa­trzono i przyjęto. W myśl sugestii kapitana Eiichiro Jyo admirał Ohnishi zorganizował tzw. Korpus Specjalny, któremu nadano nazwę „Kamikaze". Była to ostatnia — złudna zresztą — szansa Japonii. Taktyka kamikaze przedstawiała się bardzo prosto. Zaciąg do Korpusu był ochotniczy. Zaciągali się tam głównie bardzo młodzi chłopcy (około dwudziestolet­ni), nie bardzo nawet przeszkoleni. Do samolotu podwieszano bombę lotniczą dużego kalibru. Zadanie pilota polegało na dotarciu do celu — okrętu przeciw­nika, i wpakowaniu się weń wraz z całym ładunkiem bądź z lotu nurkowego, bądź też z lotu koszącego. Powrotu nie było, nie było żadnych — nawet teorety­cznych — szans ratunku. Wiadome było z góry, że celem lotu jest śmierć. To jednak dla tych ludzi było nieważne. Do Korpusu zgłaszało się więcej ochotników, niż aktualnie było potrzeba. Więcej niż wynosił stan sprzętu. Ci, których nie przyjęto, płakali, a bywały także wypadki popełnienia samobójstwa z rozpaczy. Po wojnie prowadzono bardzo szczegółowe badania i studia nad psychiką pilotów kamikaze i ich rodzin. Przestudiowano szereg listów, które pozostawili przed startem, przeprowadzono wywiady z rodzinami. Myślę, że właściwie trzeba by się urodzić Japończykiem, aby w pełni zrozumieć tych ludzi. Sam latałem dość dużo, 52 brałem udział w ryzykownych operacjach, zdarzało się też, że niejednokrotnie stawało się wobec nieuniknionej — zdawałoby się — śmierci. Nigdy jednak nie rezygno­wałem z życia, choćbym nawet był przekonany, że to jest ostatni moment. Zawsze zostawała odrobina wiary, że jednak, że mimo wszystko wyjdzie się jakoś z opresji. Był to po prostu jakiś elementarny instynkt życia, bodaj echo słów, które się kiedyś słyszało: „Na pewno wrócisz". Otóż u pilotów kamikaze ów instynkt został przeła­many wychowaniem. „Boska Gloria Majestatu Cesa­rza", „Boski Naród", „Święta wojna" — to były jakieś wartości absolutne, wobec których żołnierz stawał się tylko mechanicznym narzędziem, nie mającym w sobie nic ludzkiego. Jego życie stanowiło coś w rodzaju naboju, pocisku czy ładunku wybuchowego. Pilot kamikaze powinien być szczęśliwy, jeśli dane jest mu ponieść śmierć. Rodziny pilotów kamikaze były z nich dumne. Same listy ochotników Korpusu są jednak smutne. Można blednąc ze wzruszenia na sam dźwięk imienia cesarza, można przed śmiercią pisać poezje, ale mimo wszystko nie jest łatwo — mając lat dwadzieścia — startować z bombą pod brzuchem maszyny, wiedząc, że transportuje się własną pewną śmierć. Pomiędzy 11 marca a końcem czerwca 1945 roku — w okresie bitwy o Okinawę — około 1700 pilotów kamikaze wpakowało się w pancerniki i lotniskowce amerykańskie tudzież inne cele. Amerykanie stracili w tej bitwie 17 zatopionych okrętów, zaś 198 zostało uszkodzonych. Ale mimo to Okinawa została zdobyta, a tym samym droga do Tokio otwarta. Przez cały okres istnienia Korpusu „Kamikaze" wykonano 2314 lotów samobójczych, z czego ogromny odsetek (1086) nie przyniósł jakichkolwiek rezultatów, a to z przyczyny błędów nawigacji, defektów w samolotach (w drugiej 53 fazie bitwy bywały to maszyny budowane właściwie tylko na jeden lot, a więc w dużej mierze przy użyciu materiałów zastępczych) czy przeszkód atmosfery­cznych. W sumie działalność kamikaze przyniosła zatopienie 34 okrętów i uszkodzenie 288. Ale większego znaczenia to nie miało i mieć nie mogło: samobójstwo zaczęło się już w Pearl Harbor. Co się stało z inicjatorami i organizatorami Korpu­su „Kamikaze"? Kapitan Jyo, który przed wypowiedze­niem wojny Stanom był attache morskim w ambasadzie japońskiej w Waszyngtonie, został po wybuchu wojny dowódcą okrętu „Chiyoda". Doczekał aż do roku 1944, kiedy to w zatoce Leyte jego okręt został zatopiony przez lotnictwo amerykańskie. Dziwnym zbiegiem okoliczności stało się to akurat dnia 25 października, kiedy startował pierwszy pilot kamikaze z Korpusu utworzonego na podstawie memoriału kapitana Jyo. Organizator i dowódca „Kamikaze", admirał Ohnishi, był skądinąd bardzo ciekawym człowiekiem. Rozmawiałem o nim bezpośrednio z jednym z zestrze­lonych pilotów japońskich. Admirał zaczął karierę jako lotnik. Był zdolny i pracowity. Człowiek akcji i uważnego planowania. Agresywny i o dużej odwadze cywilnej. Przywiązany do swych podwładnych i umie­jący pozyskać ich zaufanie, impulsywny, szczery, otwarty. Bardzo lubił młodzież. A przy tym był to jakiś człowiek tragiczny. Kiedy otworzył Korpus „Kamika­ze", podzielił go na cztery jednostki i nazwał je wedle słów starego poematu japońskiego. Urywek owego wiersza brzmiał: „Shikishima na Yamatogokoro wo hito towaba Asahi ni niou Yamazakura-bama"', co znaczy w tłumaczeniu: „Japoński duch jest podobny górskiej wiśni, rozkwitłej, jaśniejącej w porannym słońcu". Stąd owe cztery jednostki zwały się: Shikishima, Yamąto, Asahi i Yamazakura. Olbrzymia większość bardzo młodych chłopców, służących w owych jednostkach, 54 poniosła zupełnie niepotrzebną śmierć, która na nic już przydać się nie mogła. Ohnishi bardzo ich lubił. I obłędnie wysyłał ich na śmierć. Był zbyt dobrym fachowcem w wojskowości, aby łudzić się, że „Kamikaze" odwróci od Japonii klęskę. Samobójcy nie mogli rozbić stoczni w dalekiej Ameryce ani też zlikwidować wytwórni lotniczych. Japonia zdecydowała się poddać 15 sierpnia 1945 roku. Kiedy wiadomość ta została podana przez radio, admirał Ohnishi zwołał swych oficerów na odprawę. Wola cesarza jest święta. Przed świtem następnego dnia powiadomiono jednak zastępcę admirała, że Ohnishi popełnił harakiri. Kiedy zastępca admirała udał się do jego rezydencji, Ohnishi był przytomny. „Nie waż się mi pomóc". Odmawiając przyjęcia jakiejkolwiek pomo­cy lekarskiej, z przeciętymi wnętrznościami — męczył się jeszcze do godziny szóstej wieczorem tego samego dnia. KUNMING Junnan, jedna z zachodnich prowincji Chin, samo serce Azji. Nawet z lotu ptaka zachowuje swoją nieco dziką urodę: czerwonawe góry, poszarpane iglice i rozpadliny, w których często leży śnieg i błyszczą tafle jezior, zielonych jak nefryt. Kunming, stolica prowincji Junnan, leży na płycie górskiej na wysokości niespełna 2 tysięcy metrów. Miasto jest stare, powstało w roku 1766 przed narodze­niem Chrystusa, ma do dziś swoją „starówkę" otoczoną murem, zresztą nieco późniejszym. Na południe od miasta rozciąga się spore jezioro Kun Yang, na zachodnim skraju znajduje się świątynia Zachodniej Chmury, zaś około 25 kilometrów na wschód — inna świątynia, pochodząca z czasów dynastii Ming, a zbudowana całkowicie z brązu. Inne świątynie wznoszą się w południowej części miasta. Tak to się przedstawia, kiedy się patrzy z samolotu. Był to zawsze niespokojny i eksponowany kraj. Tą drogą wędrował Marco Poło, tędy szły karawany jubilerów do kopalni nefrytu w północnej Birmie, tu także tłukli się najezdniczy królowie birmańscy. W górach siedziały — i siedzą do dziś — awanturnicze plemiona Lolo, które nader regularnie zjeżdżały w doliny na wyprawy wojenne i rabunkowe. Dziś także nie lubią spokojnego życia, chętnie biorą udział w przemycie, nie gardzą rabunkiem. Jedna z ostatnich 56 księżniczek plemiennych umarła tuż po ostatniej woj­nie. Piękna i inteligentna, wykształcona, władająca kilkoma językami, miała swoje dziwactwa, aczkolwiek nieszkodliwe. Potrafiła na przykład na najbardziej oficjalnym przyjęciu, gdy wszyscy byli pozapinani na ostatni guzik od fraka czy munduru, zdjąć bluzkę, pod którą miała tylko naszyjnik z zielonego nefrytu. Nie widziała sensu mordowania się w bluzce, skoro jest tak upalnie. Wyglądała wówczas jak posążek z pociemnia­łego złota i absolutnie niczym się nie przejmowała. Uważała, że jest u siebie, i goście, choćby i z drugiej półkuli, nie mają tu nic do powiedzenia. Za czasów dynastii Manczu prowincja Junnan była miejscem zesłania młodych książąt z dworu cesarskiego w Pekinie — robiono ich gubernatorami prowincji. To oni przywieźli tu architekturę, której fragmenty zacho­wały się do dziś. Dookoła Kunmingu rozciągają się pola ryżowe. Poza tym widać pszenicę, soję, jaskrawożółte ,.kwiaty musztardowe" w dolinach. Także i biały mak na opium. Lotnisko położone jest pomiędzy Kunmingiem a jeziorem Kun Yang. Podejście do lądowania miałem od strony wioski, przelatywało się tuż nad jej dachami, sterczącymi jak bawole rogi. Pierwszym razem, kiedy przyleciałem tu z Indii nad Himalajami, byłem nieco zmęczony. Lot nie był łatwy, rzucało niemiłosiernie, kręcili się w powietrzu japońscy myśliwcy, których musiałem skrzętnie unikać, bo całym moim uzbrojeniem był pistolet i dwie butelki brandy. Wiercipiętę, małego psa, którego przemyciłem w bucie, też wypompowało. Zaraz po wylądowaniu dla rozpros­towania kości zaczął uganiać się za chińskimi dziećmi, których większość prowokowała go gołymi pupami. Na szczęście Wiercipięta, podówczas jeszcze szczeniakowa-ty, miał feler: przy większej szybkości koziołkował przez 57 głowę, co dzieci niezmiernie bawiło. Później zresztą zawarł z nimi sojusz. W instrukcji wydanej żołnierzom amerykańskim przeczytałem bardzo cenną wskazówkę, a mianowicie, że ,Japończyka można bardzo łatwo odróżnić od Chińczyka, ponieważ posiada on duży palec u nogi odstający". Zacząłem więc dla sprawdzenia przyglądać się bardzo pilnie nogom pracujących na lotnisku robotników chińskich i ku mojemu zdumieniu zauwa­żyłem, że wszystkim odstają duże palce u nóg. Za­chwiało to nieco moje zaufanie do amerykańskiej służby informacyjnej. Rezerwy tej nie zdołała unicestwić nawet obserwacja, że Chinkom — zgodnie z amerykań­ską instrukcją — palce u nóg rzeczywiście nie odstają. Bo znowu owa instrukcja nie wspominała nic o okoliczności tak istotnej, że ich sukienki — cheon-sam — rozcięte są po obydwu stronach powyżej kolan, co stwarza duże efekty. Po przeleceniu 13 tysięcy mil wylądowałem w kraju, który kiedyś w dzieciństwie śnił mi się czasem jako wizja z puszek od herbaty. Dziecinne sny się sprawdza­ły: Chińczycy rzeczywiście mieli skośne oczy, czarne włosy i żółtawą cerę. I nawet warkocze. Speszyło mnie tylko, że dzieciaki, patrząc na mnie, tarzały się po prostu ze śmiechu — byłem dla nich dziwolągiem ze swoimi niebieskimi i nieskośnymi oczyma, z jasnymi włosami i dużym nosem. W tym czasie — w roku 1943 — był to kraj odcięty od świata. Pomiędzy prowincją Junnan a oceanem stały wojska japońskie, wszystkie porty były zablokowane, zaś kontakt lądowy z resztą kraju praktycznie nie istniał. Prowincja była odgrodzona wysokimi i niedo­stępnymi górami. Całe zaopatrzenie dla lotnictwa USA i armii chińskiej szło drogą lotniczą ponad Himalajami. Pierwszym białym, którego spotkałem na lotnisku, był sam generał Claire Chennault, dowódca 14 Floty 58 Lotniczej USA w Chinach. Słyszałem o nim już dawno. To on w 1929 roku prezentował w Ameryce „cyrk na samolotach" łącznie z ćwiczeniami na trapezach. Był sam świetnym pilotem. Od roku 1937 zaczął szkolić pilotów chińskich. W roku 1941 — jeszcze przed przystąpieniem Ameryki do wojny — sprowadził do Chin myśliwce Curtissa. I ludzi — pilotów i mechani­ków. Była to jego na poły prywatna armia bez oficerów, bez mundurów i z bardzo niewielką dyscypliną, same niespokojne i pełne fantazji duchy, tak jak i on. Ale z Japończykami bili się świetnie. Kiedy Stany Zjednoczo­ne wreszcie wypowiedziały wojnę, Chennault został generałem i dowódcą 14 Floty, powstałej z jego rozszerzonej i zreorganizowanej ekipy. Był bardzo przystojny. Wysoki, suchy, opalony, z jastrzębią twarzą. Przywitał mnie słowami: — No, będzie pan tu miał wiele ekscytujących momentów. W powietrzu i na ziemi. Na skraju lotniska stało kilkanaście samolotów myśliwskich produkcji amerykańskiej typu Curtiss P-40 (w Anglii znane jako „Tomahawki"). Zdziwiło mnie, że innych nie widzę. To na tych przestarzałych już gratach miało się walczyć z myśliwcami japońskimi nowego typu? Chennault zauważył moje zdziwienie. — Wolałby pan angielskie Spitfire'y, prawda? Ja też. — I uśmiechnął się niezbyt wesoło. Tych maszyn nie można było nawet porównać ze Spitfire'ami. Później dowiedziałem się, że Chennault walczył o lepsze samoloty dla 14 Floty — niestety, bez rezultatu. Eksperci wojenni Stanów Zjednoczonych, zarówno ci, którzy pętali się po Chinach, jak i ci, którzy siedzieli w Białym Domu, nie mieli właściwego rozezna­nia sytuacji, zaś Kongres i sam prezydent Roosevelt również nie doceniali ważności frontu wojennego w Chinach i wagi samych Chin na scenie świata. Chen­nault, który miał tu wiele poufnych kontaktów i 59 doskonale znał Chiny, był dla biurokracji waszyngtoń­skiej tylko oficerem lotnikiem niezmiernie dalekiego i egzotycznego frontu. Nie powinien był, ich zdaniem, mieszać się w sprawy „wielkiej polityki". Rozumowano dalej kategoriami „korpusu ekspedycyjnego". Chennault, który krytykował krótkowzroczność i płytkość przestarzałych koncepcji i miał oczy otwarte na zacho­dzące w Chinach procesy społeczne, nie znajdował posłuchu w Waszyngtonie. Nawet zaopatrzenie dla własnych dywizjonów kapało jak z łaski. Choćby te przestarzałe P-40. — Idylla, co?... — zauważył generał. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka było tu nieomal idyllicznie: spokojne, turkusowe niebo, czerwonawe Himalaje, cisza. Tylko napić się ginu i zakręcić młynka palcami, co też eksperci chętnie czynili. A tymczasem kraj o wielowiekowej historii, pięknej tradycji i wysokiej kulturze, w którym jednak wiele tysięcy ludzi przymie­rało głodem, wstawał z letargu. Chennault niewysoko cenił polityków i dyploma­tów, ja studiując wypowiedzi amerykańskich i brytyj­skich mężów stanu, nie wierzyłem im w dwójnasób. Wszelkie górnolotne zapewnienia uważałem za puch z dmuchawca, który nosi wiatr. W zestawieniu z interesa­mi lojalność była dla nich romantyzmem, a na dodatek owe „interesy" były na miarę doraźnych transakcji kupieckich — ciasne. Mimo krańcowej nieufności łudziłem się jeszcze wówczas, że moje doświadczenie lotnicze przyda się krajowi. Dlatego nie chciałem tu zginąć. Nie chciałem zginąć także i dlatego, że byłem odpowiedzialny za moją rodzinę. Śmierć jest czasem obowiązkiem, ale jeśli nim nie jest, nie jest także i żadną sztuką. Sztuką jest walczyć i nie zginąć. Obserwowałem rozstawione na lotnisku P-40 i porównywałem je ze słynnym japońskim „Zerem". 60 Curtiss P-40 z 1300-konnym silnikiem Packarda miał ciężar własny 2974 kg, ciężar w locie — 3960 kg, prędkość maksymalną przy ziemi — 496 km/godz. Na wysokości 6 tysięcy metrów można było wydusić z niego — zależnie od stopnia zużycia silnika (nie były to w większości nowe maszyny) —jakieś 550-560 km/godz., na 8 tysiącach nigdy więcej niż 520 km/godz. Pułap praktyczny wynosił do 10 tysięcy metrów. Wznoszenie nie było najlepsze: 645 m/min., ale na wysokości 7-8 tysięcy metrów już tylko 270 m/min. Normalny zasięg przy szybkości podróżnej i locie na 3 tysiącach metrów wynosił 1200 kilometrów, zaś po podczepieniu zbiorni­ków dodatkowych — do 3,5 tysiąca kilometrów. Japoński myśliwiec Mitsubishi A6 M6c model 53 „Zero" w wersji naówczas spotykanej miał słabszy silnik: 1200 KM, ale posiadał o wiele nowocześniejszą konstrukcję i był znacznie lżejszy (ciężar własny wynosił 1780 kg, ciężar w locie — 2720 kg). Przy słabszym silniku miał lepsze możliwości od naszego P-40. Wprawdzie przy ziemi szybkość maksymalna była zbliżona (nieco ponad 500 km/godz.), ale na wysokości 5-6 tysięcy metrów sięgała ona 580, a nawet 590 km/godz. Pułap też miał większy — 12 500 metrów. Wznoszenie 955 m/min., o wiele lepsze. „Zero" potrafiło wdrapać się na 6 tysięcy metrów w ciągu 7-8 minut. Zasięg — przy normalnej ilości paliwa — wynosił około 1800, zaś po podczepieniu zbiorników zwiększał się do 2600 kilometrów. Był to samolot o świetnych właściwościach lotnych, bardzo zwrotny. Po wybuchu wojny japońsko-amerykań-skiej przez długi czas stanowił sensację frontu. Nieszczególnie też przedstawiała się sprawa porów­nania uzbrojenia obu samolotów. Japońskie „Zero" wyposażone było w dwie armatki 20 mm, dwa karabiny maszynowe kalibru 13,2 mm w skrzydłach, jeden taki sam oraz jeszcze jeden, dodatkowy o kalibrze 7,7 mm nad silnikiem, zaś nasze P-40 — w wersji, jaką dysponowaliśmy w Chinach — miał tylko 6 kaemów kalibru 0,5 cala w skrzydłach z zapasem amunicji po 281 naboi na jeden kaem. Na podstawie porównania tych liczb doszedłem do paru konkretnych wniosków. Moją naczelną bronią będzie tu manewr i doświadczenie. Na powiększenie swego konta zestrzeleń raczej nie należy liczyć, trzeba pilnie zważać, aby szybsze i zwinniejsze „Zera" nie zerżnęły poczciwej krowy P-40. Nawiasem rzekłszy, była to rzeczywiście maszyna w swoim czasie poczciwa, mocna i wytrzymała. Mówiono mi, że w locie nurko­wym znosi bardzo znaczne przyśpieszenie, co jednak nie bardzo mnie pocieszało. Gdyby tak mieć tutaj swojego Spitfire'a, na którym tyle się nalatałem nad Anglią i kontynentem. Ale nie dla psa kiełbasa, trzeba latać na tym, co jest, nie zaś na marzeniach. Niech diabli wezmą bonzów od zaopatrzenia. Wieczorem generał Chennault zaprosił mnie do swojej kwatery na kolację. Podano ją na sposób kontynentalny, z francuskimi przekąskami i burbonem, który przywiozłem generałowi od jego przyjaciół z Ameryki. Potem jednak wjechała na stół pieczona gęś birmańska, upolowana przez Chennaulta, i kaczka z jeziora Kun Yang, „zestrzelona" przez jego szefa sztabu, a podlana wspaniałym sosem wedle przepisu „trzech sióstr Soong" (te trzy siostry to: Madame Sun Jat-sen, wdowa po pierwszym prezydencie republiki chińskiej, piastująca później — o ile wiem — wysokie stanowisko w Chinach Mao Tse-tunga, Madame Czang Kaj-szek oraz Madame Kung, „żona finansów"; wszystkie trzy znały się na kuchni). Zaproszono mnie jednak nie tylko na kolację. Był to raczej seans, w czasie którego generał Chennault chciał się dowiedzieć jak najwięcej o taktyce i walkach lotniczych w Europie, ja zaś starałem się zdobyć te 62 same wiadomości, ale w odniesieniu do warunków chińskich. Przerzucaliśmy się więc pytaniami i odpowiedziami, nie obyło się także i bez spięć, bo na przykład dla mnie nie było miłe zapytanie, dlaczego lotnictwo polskie było tak małe w momencie uderzenia Niemców w 1939 roku. zaś dla generała moja riposta w formie przypmnienia, że w tymże samym roku ani Anglia, ani potężne Stany Zjednoczone nie dysponowa­ły również lotnictwem w sensie siły uderzeniowej. O „wielkim praniu" sprawionym Ameryce przez Japonię w pierwszej fazie wojny nic już nie powiedziałem, ostatecznie byłem tu gościem. Wreszcie szef sztabu sprowadził rozmowę na inne tory. Jaką taktykę stosuje pan w powietrzu jako dowódca? Jedyną rozsądną — odpowiedziałem — zadać jak największe straty przeciwnikowi, oszczędzając siły własne. A w starciu z przeważającymi siłami myśliw­ców? — docisnął Chennault. Zaskoczenie i błyskawiczny atak. Taktyka kobry. O ile zdążyłem się zorientować, przy istnieją­cych dysproporcjach sprzętowych jest to tym bardziej jedyna skuteczna taktyka. Zapytałem, co jest mu wiadomo o planach Japonii na najbliższą przyszłość. Chennault zamyślił się, popa­trzył na dużą mapę Chin rozwieszoną na ścianie i powiedział: — W tej chwili Japonia straciła już nadzieję uzyskania przewagi powietrznej nad Chinami, mimo wszystko. Zresztą i na całym Dalekim Wschodzie. Niemniej będą grali do końca. Można się spodziewać prób przedarcia się do Indii poprzez Birmę celem uchwycenia naszych baz lotniczych i zmiażdżenia 63 powietrznej linii zaopatrzeniowej nad Himalajami. Bez tej linii działania armii chińskiej i naszej 14 Floty Lotniczej nie są możliwe. Drugiego uderzenia należy się spodziewać od południa, w kierunku Chin centralnych, i od południowego zachodu, wzdłuż linii kolejowej, co może być połączone z atakiem od północy, od strony Hankou. I naprzeciwko po tej samej osi od Kantonu celem odcięcia naszych baz lotniczych we wschodnich Chinach. — W wypadku podbicia Chin Japonia miałaby zupełnie wolną rękę na Pacyfiku — zauważyłem. Generał popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Japonia przegrała wojnę już w momencie jej wypowiedzenia. To była głupota. Gdyby nie zawierzyli Niemcom i zdecydowali się bodaj na neutralność, zostaliby mocarstwem i mieliby Azję w kieszeni. Ale oni przegrają wojnę. Nad jaką prowincją przewiduje pan generał najgorętsze walki? — spytałem. Wschodnie Chiny. Nasz wywiad wykrył przygo­towania Japonii we wschodnich Chinach do ofensywy na ziemi i w powietrzu. I tam właśnie będzie pan latał. Dyskusję przerwało wejście dwóch wysokich ofice­rów chińskich z żonami. Przybyli — jak zwykle — na mah-jonga. Podano brazylijską czarną kawę z benedyk­tynem, rozstawiono stolik. Zapomnieliśmy o strategii i taktyce. Nawet o wojnie. Ale niebawem na lotnisku poszły w ruch wszystkie gongi — sygnalizowano nalot japońskich bombowców. Była północ. Japończycy okazali się punktualni. PRZEJŚCIOWY BARAK W Kunmingu otrzymałem mieszkanie tuż obok kwatery głównej generała Chennaulta. Jak na warunki wojenne, mieszkanie nie było złe: czyste, jasne, a co najważniejsze — z pięknym widokiem na Himalaje. Miało jednak jedną poważną wadę: sąsiadkami były młode i przystojne Amerykanki. Ich zadaniem było zorganizowanie i doglądanie świetlic żołnierskich 14 Floty Lotniczej USA. Praca ta nie wymagała wielkiego nakładu energii. Miały wiele wolnego czasu, a jeszcze więcej ochoty do zabawy. Zagrałem z nimi parę razy w tenisa, po czym postanowiłem zwiewać. Po pierwsze dlatego, że byłem żonaty i doszedłem do wniosku, iż za wszelką cenę trzeba utrzymać fason tudzież powagę „człowieka rodzinnego", a po drugie — walki powietrz­ne są bardzo wyczerpujące. Doskonała forma fizyczna pilota myśliwskiego jest bardzo poważnym atutem w walce. Nie, stanowczo należało zachować ascezę. Bliżej samolotów, a dalej od pięknych kobiet. Zameldowałem się u generała. Jak się panu podoba kwatera? -— zapytał. Owszem, bardzo. Ale wolałbym mieszkać bliżej lotniska. Uśmiechnął się. — Doskonale. Mój szofer zawiezie pana do bara­ku przejściowego. Tam oczywiście nie ma takiego komfortu jak w obecnym pana mieszkaniu, ale piloci 65 chwalą sobie ten barak. Podobno życie wesołe i ciekawe. Na skraju lotniska, wśród akacji, stało kilkanaście ulepionych z gliny baraków, między nimi także i ten „przejściowy". Dach ze słomy ryżowej, małe okna zalepione natłuszczonym papierem zamiast szyb, nie­zdarnie sldecone drzwi. Nie był nawet otynkowany i pobielony — po prostu brązowa, zeschła w słońcu glina. Na drzwiach widniała instrukcja w językach chiń­skim i angielskiem: „Przed wejściem do baraku wieczo­rem zaświeć latarkę i sprawdź, czy na ziemi nie leży jadowity wąż". Świetnie trafiłem, to coś dla mnie! „To samo zrób po otwarciu drzwi: patrz na podłogę. Przed spaniem sprawdź pościel, czy węża nie znajdziesz. Rano zajrzyj do butów, gdyż żmije lubią miejsca przytulne na spoczynek nocny. Zaciągnij siatkę na łóżko w czasie snu, gdyż wśród komarów trafiają się malaryczne. Uważaj również na skorpiony. Gdybyś zauważył jakieś inne stworzenia nie objęte instrukcją — zamelduj się natychmiast w miejscowym szpitalu. Uważaj na szczury." Cholera! Nie wypadało jednak wycofywać się z przejściowego baraku, skoro przeniosłem się tu na własną prośbę. Zresztą jakoś to będzie, wszystko w życiu mija. Podłogi w baraku nie było, tylko coś w rodzaju klepiska z ubitej gliny. Łóżka piętrowe, razem na dwadzieścia osób. Tuż przy drzwiach stały beczki z wodą: do mycia i do picia. Administratorem baraku był mały, obdarty Chiń­czyk. Nazywano go Mister Chien. Miał dziesięć lat, czarną grzywkę przyciętą nad czołem, płaski nosek, czarne oczy i okrągłą, stale roześmianą twarz. Mój pies Wiercipięta z miejsca szurnął za szczurem, zdobywając sobie uznanie i szacunek mieszkańców 66 baraku tudzież Mr Chiena. Powoli poruszał się Mr Chien po baraku, przeszkadzały mu w chodzeniu duże, żołnierskie buty, których jednak za żadne skarby nie chciał się pozbyć, gdyż dodawały mu powagi. Znał język angielski, w chwilach dogodnych dla siebie nie rozumiał jednak ani słowa. Nie wierzył ani w Konfucju­sza, ani w Buddę, ani w amerykański pośpiech. Słał łóżka, kiedy miał na to ochotę, uzupełniał wodę w beczce, kiedy był w odpowiednim nastroju. Czasem zamiatał, co zresztą opłacało mu się najbardziej, bo w śmieciach można było znaleźć bilon. Najbardziej jednak interesował się sztuką militarną: lubił strzelać z pistoletu do szczurów w baraku. Wiercipięta nie znosił strzelaniny, należał bowiem do tych, którzy wędrują po świecie z różdżką oliwną. A poza tym nie lubił brudnej konkurencji w polowaniu. Doszło nawet na tym tle do pewnych nieporozumień pomiędzy Wiercipięta a Mr Chienem, zakończonych przykrojeniem portek małemu administratorowi. Nie zaprzestał on jednak swojej strzelaniny, aż wreszcie któregoś dnia celując do szczura, przedziurawił beczkę na wodę. Mr Chien zalepił dziurę chlebem, metoda ta jednak okazała się mało skuteczna. Chleb rozmakał, woda wyciekała, beczka najczęściej była pusta. Chien, chłopak uparty i ambitny, zalepiał dziurę w beczce chlebem wciąż od nowa i narzekał: — Każdy człowiek na świecie powinien robić to, co chce, kiedy chce i jeżeli chce, nie tak jak ja, który muszę robić wszystko. — Po czym łupał drzazgi ze skrzyń, polewał je benzyną i rozpalał w środku baraku ognisko. Bardzo to lubił. W baraku było tylko kilku stałych mieszkańców, reszta się zmieniała. Czasem w nocy przybywali jacyś tajemniczy ludzie i znikali nad ranem. Skąd przybywa­li, kim byli i dokąd szli — nie wiadomo. Nigdy nie byli rozmowni. Kiedy raz mój nowy sąsiad wtaszczył pod 67 swoją pryczę pękaty worek i zobaczył w moich oczach cztery znaki zapytania, raczył wyjaśnić: — Wybuchowe. ?? — Misja dyplomatyczna. Jedną wielką tajemnicą był również mój sąsiad z drugiej strony, tym razem stały mieszkaniec baraku, Frank. Twierdził, że ma „trzy własne byłe żony". Ze wszystkimi był oficjalnie rozwiedziony i żadnej nie płacił alimentów. Jeżeli w Ameryce mężczyzna jest rozwiedziony i nie płaci alimentów, to jego żona musi już mieć na sumieniu coś solidnego. Niedawno właśnie przeczytałem w prasie wzmiankę o sprawie rozwodo­wej: jakaś Amerykanka dostała natychmiast rozwód z paragrafu „uwolnienie od okrutnego męża" plus wyso­kie dożywotnie alimenty. Dowodem okrucieństwa męża było jego odezwanie się: „Musztrujesz mnie jak kap­ral". A Frank miał trzy rozwody bez alimentów. Nieprawdopodobne! Byłe żony kochały Franka jak za dawnych lat i pisywały do niego listy, nazywając go „najdroższym w świecie bohaterem" (Frank miał w Ameryce kilka wytwórni lodów). Pytały, kiedy wróci z wojny, gdyż „chciałyby czuć się z nim jak z prawdziwym mężem". Jak Frank zamierza to zorganizować, również było tajemnicą. Na razie odpisywał cierpliwie: „Poczekajcie na koniec wojny" albo: „Gdy zostanę kapitanem..." Listy żon pęczniały od miłości jak konto bankowe Franka od pieniędzy. Frank czytywał nam listy od żon, a czynił to tonem bardzo lirycznym. Jeżeli jeszcze przedtem zafundował nam wino, płakaliśmy jak bobry. A Frank wpadał w trans samouwielbienia: — Samego Szekspira i jego drogocenną poezję mogę wam czytać, jeśli zajdzie potrzeba. A może chcecie coś ze starożytnej historii? Niestety, nie doszło do prezentacji „drogocennej 68 poezji Szekspira", powstał bowiem spór pomiędzy Frankiem a jednym z oficerów. Frank twierdził, że Szekspir był cudzoziemcem, zaś ten drugi, że tylko synem emigranta, urodzonym w Ameryce. Dyskusję literacką zakończył Frank: — Mój ojciec urodził się we Francji i skończył nawet uniwersytet. Przyjechał do Ameryki, do Nowego Orleanu. Był profesorem, ale zarabiał tak mało, że nie starczało mu na życie. Wobec tego zaczął robić lody. A sami wiecie, że w Nowym Orleanie klimat wszawy, a ponadto gorący. Zrobił fortunę na lodach. Jako czło­wiek uczony napisał wtedy wiersz, który do dzisiaj wisi oprawiony w moim biurze w fabryce. A wiersz był taki: „Kiedy chciałem ludziom wbić do głowy trochę wiado­mości o literaturze, żyłem w nędzy. Kiedy zacząłem im wbijać lody w gęby, dorobiłem się pieniędzy". Rozu­miesz, tępa głowo, o co tu chodzi? I znowu czytał nam listy od swoich byłych żon. Oryginałem był ten Frank. Kiedy ognisko, listy od byłych żon i wino zanadto go rozgrzały, zaczynał obrządek „ochładzania się". Powoli, z nadzwyczajną flegmą zdejmował buty, spodnie, bluzę, koszulę i resztę. Tylko czapki nigdy nie zdejmował. — Jestem pierwszym w mojej rodzinie oficerem — mówił — i nie jest wskazane, abym wyłamywał się spod regulaminów wojskowych, ponieważ muszę zostać kapitanem. Jeżeli na przykład nadlecą teraz Japoń­czycy i zbombardują nasze lotnisko, to niby kto będzie bronił reszty chińskiego świata? Kto uwie­rzy, że jestem oficerem? Kto będzie wydawał rozka­zy? Walczącym potrzebny jest dowódca. A dowódcyczapka. Japończycy rzeczywiście przylecieli któregoś wie­czoru, zbombardowali Kunming, parę bomb ciężkiego kalibru wrąbali także w lotnisko. Franka przymknięto wtedy za „niekompletny strój oficerski w czasie akcji 69 bojowej" — i znowu awans na kapitana diabli wzięli. Frank się tym nie przejął. Ja się nie spieszę, na czasie mi nie zależy. Zastanowię się jeszcze nad umundurowaniem w czasie akcji bojowej. Uważam zresztą, że w prywatnym upalnym życiu oficerskim wystarcza czapka na głowie. — Co powiedziawszy, zanurzył się pod koc z nieodstęp­ną czapką na głowie i usnął. Po pewnym czasie zaczął jednak kręcić się i mruczeć. Pochyliłem się nad nim. Co ci jest? Coś zimnego mam w nogach. Patrzę, a tu spod koca wyłazi wąż i najspokojniej spływa na ziemię po nodze łóżka. Sparaliżowało mnie, natomiast goluteńki Frank w czapce na głowie wysko­czył z łóżka i zaczął grzmocić z pistoletu. Ale nie trafił. Mr Chien dostarczał nam wina (pozostało mi ono w pamięci jako „dziwne wino") i zakąsek. Zakąski były równie tajemnicze jak wszystko w baraku. Mr Chien jednego dnia twierdził, że to „wędzona noga tygrysa", zaś nazajutrz o tym samym tajemniczym kawałku mięsiwa, że to „noga wędzonej świni z prowincji Junnan". Do dziś nie wiem, co to było, wiem tylko, że nie było podobne do żadnej nogi. Ale największa tajemnica baraku miała dopiero nadejść. Oto pewnego wieczoru Frank ubrał się i ogolił, po czym przesunął na bakier swoją nieśmiertelną czapkę i oświadczył: — Chłopcy, czas zobaczyć szerszy świat, muszę trochę odpocząć od waszych twarzy. Zamknął z hałasem drzwi i znikł w ciemnościach. Było nam smutno bez Franka. Nikt nawet nie wystrzelił z pistoletu w czasie rozmowy. A Frank robił to regularnie. Pomimo że był z Południa, gdzie ludzie się nie spieszą, do strzelania nie był powolny. Gdy w dyskusji przegrywał, walił z pistoletu w dach i mówił flegmatycznie: 70 Rzeka Kuej, która przy dobrej widoczności ułatwiała lotnikom nawigacje. W czasie mgły wznoszące się wzdłuż niej góry stanowiły duże niebezpieczeń­stwo dla pilotów — A teraz rozumiesz, o co chodzi? Przepowiadaliśmy mu wielką karierę polityczną i twierdziliśmy, że zaiwaniając po świecie z gałązką oliwną w jednej, a z pistoletem w drugiej łapie, ma wszelkie szanse na popularność w skali światowej. Frank, co prawda, nie miał takich ambicji. Jeżeli jednak tamten strzał w dach nie wystarczał i jeśli przeciwnik oponował nadal przeciwko jego tezom, Frank spokojnie i flegmatycznie walił mu tuż nad głową i mówił skromnie: A teraz już rozumiesz? Przestań strzelać, masz rację. No, widzisz. Mówiłem ci od początku, że jestem człowiekiem kochającym spokój i braterstwo, a także 71 wolność słowa w pełnym znaczeniu. Po co się kłócisz ze mną? Usnęliśmy tego wieczoru bez Franka, bez lirycznej lektury listów jego byłych żon i bez strzelania. Rano obudziły nas wybuchy bomb. Japończycy zaskoczyli nas. Zrzucili ładunek na Kunming i odlecieli. A my nie poszliśmy w powietrze: coś nawaliło w systemie alarmo­wym. Frank! — krzyknął jeden z oficerów, usiłując po ciemku trafić nogą w nogawkę spodni. — Frank jest w Kunmingu! Czego chcesz? — odezwał się w ciemnościach basowym głosem Frank. Zapaliliśmy światło. Frank spał na swoim łóżku bez czapki, natomiast w pełnym umundurowaniu. Na tym samym łóżku spał jakiś porucznik lotnictwa, również w mundurze i z pistoletami przy pasie. A pomiędzy nimi młodziutka Chinka w jedwabnej wie­czorowej sukience, przetykanej srebrem. Spala spokoj­nie jak dziecko. Frank rozejrzał się po baraku, popa­trzył na śpiącego porucznika i na śpiącą królewnę. Poklepał się po głowie i bardzo się zawstydził, że jest bez czapki. Potem zaczął ciągnąć za ramię porucznika. Mike, co to jest? — i wskazał na Chinkę. Porucznik wybałuszył oczy. Nie wiem. Skąd ją wziąłeś? Kto, ja? Chyba że nie ja. Frank był zrozpaczony. Delikatnie dwoma palcami dotknął ramienia Chinki. — Wstań — powiedział łagodnie jak matka do dziecka (nigdy nie słyszeliśmy u niego tak łagodnego głosu). Ale Chinka otworzyła tylko skośne oczy, uśmiechnęła się, przewróciła się na drugi bok i spała dalej jak suseł z Dalekiego Wschodu. 72 Opatuliliśmy Chineczkę kocami i zawieźliśmy ją samochodem do Kunmingu do domu. Sprawa była mocno nieprzyjemna, gdyż na lotnisko, a tym bardziej do baraków, nie wolno było zapraszać kobiet. Liczyliś­my, że sprawa zostanie w tajemnicy, ale stało się inaczej. Rano znaleziono przy bramie lotniska zalanego Chińczyka, śpiącego przy swojej rykszy. Jego relacja, złożona w dowództwie, brzmiała podobno tak: — Dwóch młodych oficerów lotników w towarzy­stwie młodej i bardzo ładnej Chinki zaprosiło mnie na kolację, rykszę kazali zostawić do swojej dyspozycji. Nigdy jeszcze nie jadłem takiej dobrej kolacji, nawet na Nowy Rok. Dostałem dużo kaczki po kantońsku i wódkę z ryżu, bo było chłodno. Pamiętam, że potem jeden z oficerów strzelał z pistoletu do księżyca. Ciągnąłem swoją rykszę w stronę lotniska, przewróciliś­my się parę razy. Stanąłem, żeby popatrzeć na księżyc, bo moja rodzina bardzo lubi księżyc. I w świetle księżyca zobaczyłem, że zamiast Chinki pomiędzy oficerami siedzi tygrys, co tak podziałało na moje nogi, że zacząłem biec. Wtedy znowu jeden z oficerów zaczął strzelać. Księżyc zakołował i pomyślałem, że oficer go postrzelił, i było mi smutno, bo moja rodzina bardzo lubi księżyc. Tygrysią skórę znalazł Mr Chien pod barakiem. Frank dał mu pięć dolarów, żeby wyniósł ją poza lotnisko. Niebezpiecznie było rozmawiać z Frankiem na te tematy. Pierwszemu z ochotników omal ucha nie odstrzelił. Starzy, nie zepsuci jeszcze cywilizacją za­chodnią Chińczycy w Kunmingu twierdzili potem, że przy księżycu kobieta może zamienić się w tygrysa. Młodzi Chińczycy natomiast upierali się, że chodziło o studentkę uniwersytetu, która nawet nieźle się uczy. Frank dostał kilkanaście listów od uroczych kobiet z propozycjami, aby zamienił je w tygrysy. Nie odpowie­dział na żaden. Bo Frank był w gruncie rzeczy 73 nieśmiały, chociaż strzelał dobrze. Podejrzewam, że tylko przez nieśmiałość ożenił się trzykrotnie. Frank — dobry pilot, groszorób, flegmatyk. Duże, naiwne dziec­ko. W ZWARCIU Przed odlotem do Chin opowiadano mi wiele o myśliwcach japońskich, o ich specyficznym podejś­ciu do problemu walki, o fanatyzmie i odwadze, o krańcowej pogardzie śmierci. Także o tym, że w sytuacjach ostatecznych mają zwyczaj pakować się razem z maszyną w pierwszy napotkany samolot, przeciwnika. Przyjmowałem te relacje z pewną dozą sceptycyzmu. Byłem przyzwyczajony do walk z myśliw­cami niemieckimi. Najodważniejszy nawet i najbardziej zażarty wycofywał się z walki, jeśli nie miał szans, jeśli wystrzelał amunicję albo gdy kończyła się mu benzyna. Myśmy także inaczej nie postępowali. Ostatecznie każdy człowiek ma jakiś instynkt samozachowawczy i szczyptę rozsądku. Mój sceptycyzm stopniał już w pierwszym spotka­niu z pilotami japońskimi, gdy zobaczyłem maszyny z czerwonymi kołami na skrzydłach i kadłubie, wyczy­niające przedziwne piruety w powietrzu i pchające się do walki tak bezpardonowo, że należało uważać, aby w pierwszej minucie nie zakończyć zderzeniem. Kiedy pierwszy napotkany pilot japoński wijąc się konwulsyjnie w powietrzu zaszedł od tyłu i próbował odrąbać mi ogon maszyny własnym śmigłem, ryzykując oczywistą śmiercią, zacząłem być ostrożniejszy. Tu naprawdę obowiązywały inne prawidła walki. Był październik 1943 roku, lotnisko w Kunmingu. 75 Dywizjon w stanie alarmu. Za moment mieliśmy startować. Zadanie: sprowokować japońskich myśliw­ców w Indochinach Francuskich, w okolicy miasta Hajfong, związać w walce, odciągnąć od bazy, aby w tym samym czasie nasze bombowce miały szansę skutecznego zaatakowania lotniska i okrętów wojen­nych, zakotwiczonych niedaleko brzegu w Zatoce Tonkińskiej. Taka impreza nad terytorium przeciwnika jest zawsze bardzo interesująca, w związku z czym zabiera­łem ze sobą mały kompas w spince kołnierzyka, drukowaną na jedwabiu mapę schowaną w kieszonce od zegarka, zapałki, nóż, dwa pistolety i 300 sztuk amunicji do nich, poczym w ostatnim momencie zapinałem stalową bransoletkę z moim „wojennym numerem". Niewiele to pomaga w dżungli, ale przynaj­mniej Czerwony Krzyż miałby ewentualnie szanse identyfikacji ogryzionych resztek. Nasze lotnisko było odległe od Hajfongu o jakieś 620 kilometrów. Zgranie w czasie całej operacji nie było łatwe, biorąc pod uwagę różnice szybkości bombowców i naszych maszyn, tym bardziej że bombowce startowa­ły z innej bazy. Trzydzieści bombowców dostało na wszelki wypadek własną osłonę myśliwską, nasz dywiz­jon — szesnaście samolotów. Mieliśmy startować z dokładnością niemal sekundową, aby zdążyć w porę poderwać myśliwców japońskich z bazy i odciągnąć ich wystarczająco daleko. Wyliczenia rzecz dobra, ale element niespodzianki istnieje zawsze. W połowie drogi, na wysokości 6 tysięcy metrów, przyłapał nas dość spory tajfun, zapowiadany przed startem jako „silny wiatr". Zepchnął nas cokol­wiek na wschód, musieliśmy na pełnym gazie nadrabiać stracony czas. Na wysokości Lao Cai błysnęły w słońcu cztery myśliwce japońskie, ale zgubiliśmy je w prze­strzennej mgle. Rozglądałem się za własnymi bombow- 76 cami. Miały nadlecieć od strony Dien Bien Phu. Na razie nie ma ich. Robimy okrążenie na wysokości 6700 metrów. Są! Górą idzie osłona myśliwska, pod nią dwie piętnastki bombowych maszyn. Rodzinka w komplecie. Na pełnym gazie lecimy na Hanoi. Jeżeli poderwie-my Japończyków zbyt wcześnie, nie wykonamy zada­nia. Rozprawią się najpierw z nami, a potem szurną na bombowce. Wobec tego robimy łagodny zakręt cokol­wiek na wschód, wchodzimy nad błyszczący ocean. Daleko przed nami wyspa Hajnan. Zamykamy łuk. Rozglądam się za lotniskiem i odbezpieczam karabiny maszynowe. Poprawiam maskę tlenową na ustach, kokoszę się w kabinie, sprawdzając, czy jestem dostate­cznie mocno przypasany. I nagle — piorun z chińskiego nieba! W szyk walą smugi pocisków. Od strony słońca nurkują japońscy myśliwcy. Z lotniska nikt nie startuje, „gospodarze" czekali w powietrzu. To bardzo wygodne dla nich. Dla nas nie. Sytuacja raczej grobowa: mają przewagę wysokości i jest ich więcej. Ilu? W pierwszym momencie wydaje się zawsze, że ogromne mnóstwo. Staram się błyskawicznie policzyć. Wypada, że trzydziestu czte­rech. Ale od słońca nurkują następni. Słuchawki ożyły, krzyk po angielsku: — Jezu Chryste, mam kilkunastu na grzbiecie! Patrzę w dół, pomiędzy bombowcami czarne bukie­ty rozrywających się pocisków artylerii przeciwlotni­czej. Wiatr znosi dymy, na ich miejsce wyskakują nowe, jest ich coraz więcej. Kącikiem oczu widzę, że jeden z bombowców odłączył od szyku, wlokąc za sobą ogon dymu. W chwilę potem cztery białe kopuły spadochro­nów na turkusowym niebie. Pierwsza fala ataku przeszła przez szyk, nie rozbija­jąc go. Ale rzecz w tym, że to nie jest zwykły atak myśliwski. Oni się po prostu walą na nasze maszyny. Jest rozkaz trzymania się w szyku, ale nerwy nie 77 wytrzymują. Druga fala japońskich maszyn rozbija nasz szyk. Robi się nieprawdopodobny bałagan w powie­trzu, każdy walczy teraz o własne życie. Serie pojedyn­ków. W tej piekielnej kotłowaninie nie widzi się zestrzeleń, widzi się tylko spadochrony, jeśli pilot zdążył i mógł wyskoczyć. Myślę przeraźliwie jasno i chłodno. Tamci popełnili kardynalny błąd taktyczny, a mieli wszystkie atuty. Powinni byli podzielić się na dwie grupy: atak i cierpliwą rezerwę. Ci pierwsi rozbiliby nasz szyk, rezerwa wykończyłaby nas. Ale nie wytrzymali, szurnę­li kupą, teraz sobie przeszkadzają w walce. To w gruncie rzeczy kiepscy piloci, niedoszkolone żółtodzio­by. Widzę, jak po ostrym przewrocie na plecy taki delikwent sprawia wrażenie, że nie wie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Strzelają niecelnie. Więc są szanse. - Ostatecznie spełniamy zadanie. Związaliśmy ich. Teraz trzeba uważać. Wszystkie te chłodne myśli przelatują przez głowę niezależnie od ferworu walki. Nogi i ręce na sterach reagują automatycznie, przejmując sygnały oczu. Wiem, że wiązałem się już czterokrotnie, ale żadnej maszyny japońskiej nie miałem jeszcze na celowniku. W kabinie gorąco. Nie oddałem dotychczas ani jednego strzału. Szkoda amunicji, jeśli nie jest się pewnym trafienia. Wywijam się, jak dotąd, ze smug pocisków. Ale trzeba zacząć „pracować" bardziej serio. Z lewej strony, trochę niżej, widzę plamiasty grzbiet japońskiego „Zera" i czerwone koliska na skrzydłach. Leży w głębokim skręcie. Dodaję gazu i na pełnej szybkości nurkuję. W tym samym momencie spostrze­gam w lusterku pysk drugiego „Zera". Zaszedł, drań, od tyłu. Jednak. Ściągam drążek sterowy na siebie. Horyzont zatoczył się i znikł. Orzę brzuchem niebo, słońce przelatuje przez kabinę, potem chmury i parę samolotów. Tamten trzyma się ogona, wciąż grzeje, ze 78 skrzydeł mu się świeci. Jestem na plecach, On także. Trzyma się tuż za mną. Robimy regularną pętlę w dwójkę, jak w tańcu. Trzyma się wciąż mojego ogona, ale przestał strzelać. Świadomość, że będę żył jeszcze parę sekund, dodaje mi ducha. Parę sekund to bardzo wiele. Tamten jednak nie jest „wlatany", młody ptaszek. W lusterku widzę, że wpadł w moje wiry, kołysze się. Jest bardzo blisko. Widzę, jak pilot kręci głową w kabinie, skołowany akrobacją. Wykorzystuję ten mo­ment. Przymykam gaz, oddaję drążek do przodu. Lecę na plecach po prostej, daleko przed sobą widzę Hajfong, zielone morze i poszarpaną linię brzegu. Japończyk jest zdezorientowany. Zamyka pętlę. A więc jest już pode mną. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, ile dały mi treningi w korkociągach plecowych — jeszcze w Polsce. W szkole myśliwskiej jako instruktor robiłem codziennie z podchorążymi po kilkanaście tego rodzaju „kompletów". To był doskonały sprawdzian, który z pilotów ma szanse na ostrego myśliwca, a którego trzeba spławić na kurs obserwatorski albo do lotnictwa bombowego. Japończyk zamykając pętlę, odkrył swój ogon. Ściągam drążek, biorę go na celownik. W sekundę przed naciśnięciem spustu przelatują mi koło kabiny smugi. Lusterko. Jest! Drugi pysk japońskiego „Zera" z mgławicowo drgającym dyskiem śmigła. Automaty­cznie robię unik. Japońska maszyna przewala się w dół. Nie będę strzelał z poprawką. Szkoda amunicji i czasu, pal go diabli. Ale ten pierwszy jest już także. Jakieś 270 metrów ode mnie w dole. Stawiam maszynę na pysk, dociągam gaz do końca, nurkuję na pełnej szybkości. Czuję, jak mi opadają mięśnie koło oczu, maska ciśnie na usta, pasy wpijają się w ciało. Japończyk kładzie się na lewe skrzydło i pięknym łukiem pryska w górę. Jestem znowu pod jego ostrzałem. Ma lżejszą i zwrot- 79 niejszą maszynę i doskonale o tym wie. Ściągam drążek, zmniejszam łuk. Samolot zadrżał, przechyla się niepew­nie ze skrzydła na skrzydło. Wiem, co to znaczy: korkociąg na szybkości. Przymykam gaz, wyrównuję stery. Po dwóch zwitkach jestem na prostej. Nurkuję znowu. Tamten siedzi mi na ogonie. Wyprowadzam maszynę. Siła ciążenia wbija mnie w fotel, gniecie. Na moment tracę wzrok, trzymam drążek w tej samej pozycji, czekam. Czarna mgła opada z oczu. Lusterko: jest! Trzyma się ogona. Strzela krótkimi seriami, ale rękę ma niepewną i kiepskie oczy, chybia. Smugi idą bokiem. Ogarnia mnie wściekłość — nie na Japończy­ka, lecz na konstruktora mego samolotu. Zwrotność mniejsza niż japońskich maszyn. Gdyby nie to, już bym go miał. Niebo jest pełne samolotów oszalałych w wirze walki. Słońce lata po kabinie. A ja muszę go zestrzelić. Bo jeśli nie, to on zrąbie mnie. Wobec przewagi jego maszyny postanawiam zastosować jedną z dziwniej­szych taktyk. On kiepsko strzela. Wobec tego trzeba wypompować mu amunicję. Nerwowa zabawa. Skaczę mu przed nosem w lansadach. Chwyciło. Zapalił się do „polowania", sieje seriami. Jestem mokry. Flaczeję nieco, kiedy wreszcie milkną karabiny maszynowe w jego skrzydłach. Ale nie ma czasu na odpoczynek, nie teraz. Przechodzę do ataku. Wyciągam wszystko, co możliwe, ze sterów, parę razy mam go na celowniku, ale momenty są zbyt ułamkowe, aby strzelać. Czekam. Wciąż czekam. Moja maszyna jest cięższa, lepsza w nurkowaniu, muszę go dostać. I on wie, że go dostanę, że nie ucieknie. Wykorzystując swoją zwrotność wali się wprost na moją maszynę. Z przerażeniem stwierdzam, że mam do czynienia z samobójcą. Nie próbuje uciekać. Nie chce uciekać. Chce zginąć, ale nie sam. Ręka automatycznie 80 przelatuje mi koło klamry pasów, japońska maszyna przewala się tuż obok, w ułamku sekundy widzę twarz pilota w obramowaniu hauby, wiry szarpią drążkiem. Robię ciasny skręt w lewo — za nim. Ale on nie zwraca już uwagi na mnie. Dostrzegł formację naszych bom­bowców wracających z wyprawy, nurkuje wprost na nie. Wpakuje się razem z maszyną na pierwszy z brzegu. Nurkuję za nim. Jestem szybszy w nurkowaniu, ale czy zdążę dojść, zanim wpakuje się w bombowiec? Strzelać nie mogę, bo w tle mam maszyny bombowe, postrzelałbym własne załogi. Idziemy obaj na pełnym gazie w dół, samolot wyje, boję się, że skrzydła odejdą. Jesteśmy nad zatoką. Robię lekki skręt w lewo, zachodzę nieco z boku. Z odległości niespełna stu metrów wreszcie strzelam. Krótkimi seriami, z popraw­ką. Zwolnił. Dostał? Chyba tak. Dochodzę bliżej i walę dłuższymi seriami w jego ogon. Jego maszyna rozlatuje się, pilot skacze. Wykwita spadochron. Ku mojemu zdziwieniu widzę, jak dwóch myśliwców japońskich strzela do ratującego się pilota. Pomyłka, wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu, nawet kamraci. Krążę. Tamten wpada do wody. Myśliwcy wciąż go ostrzeliwują, aż do momentu, gdy dwóch naszych wali się na nich. Krążę wciąż. Japończyk żyje, utrzymuje się na powierzchni. I wtedy następuje to najgorsze. Widzę, jak w przeźroczystej wodzie idą na niego długie, zwinne cienie. Rekiny. Idą ze wszystkich stron jak po promie­niach koła. Bezsensownie i głupio krzyczę: — Nie!!! Japończyk znika pod wodą. Wycofuję się na ląd. Na Hajfong. Nad brzegiem wita mnie artyleria przeciwlotnicza. Schodzę nad samą ziemię, idę lotem koszącym. Na siatce oczu mam wciąż drobną sylwetkę człowieka i rekiny. Lecę na północny 81 zachód. Przede mną 640 kilometrów. Na tle nieba czarne krzyżyki wracających samolotów. Dolecę czy nie? A tamten poszedł pod wodę. Rekiny. Mówili: „Zostaliśmy zaatakowani". To prawda. Mówili: „Walczymy o wolność człowieka". Człowieka zjadły rekiny. Poszedł pod wodę. Czar­na, anonimowa, bezradna mucha. To było najgorsze. WIERCIPIĘTA I TYGRYSY Zastanawiałem się nieraz, dlaczego przy swoim awanturniczym temperamencie nie miałem nigdy pociągu do polowań. Tym bardziej że strzelać lubiłem i już jako mały chłopiec miewałem po parę pistoletów i karabinów, oczywiście w tajemnicy przed rodzicami. Byłem dzieckiem, kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa. Pamiętam jak przez mgłę jakąś wielką bitwę między wojskami niemieckimi a rosyjskimi, rozgrywają­cą się bardzo niedaleko. Poszliśmy potem z dziadkiem na pobojowisko. Było już spokojnie. Pobici żołnierze, niemieccy i rosyjscy leżeli w pozach tak dziwacznych, jakie daje tylko śmierć w walce. Nawet bagnety kruszyły się w zetknięciu z ludzkim ciałem. Dziadek podniósł jeden z leżących karabinów, ważył go w ręku i oglądał, ja wziąłem oczywiście duży pistolet i przewiesi­łem go sobie przez ramię na rzemieniu. Z pobliskiego lasu wyszedł nagle oficer rosyjski z paroma żołnierzami. Dostali Niemcy w tyłek — powiedział do dziadka. Was też diabli wezmą — mruknął na to dziadek. — Dobry karabin. Oficer był dobroduszny. Wrony byś z niego nie ustrzelił, stary. Dziadek popatrzył nań. Ano, stań na kilometr, to spróbuję. Oficer wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę. 83 — Jeżeli trafisz ze stu kroków, to możesz ją sobie zabrać. Dziesięć razy możesz strzelać do tej papierośni­cy. Papierośnica była droga, z kutego srebra, z wygra­werowanym portretem cara Mikołaja II. Oficer odli­czył sto kroków, położył papierośnicę na pieńku. Dziadek wymierzył, lecz po chwili odjął karabin od ramienia. Przetarł oczy, pogłaskał brodę — miał taką siwą jak święty Mikołaj — i znowu celował. Karabin trząsł się w jego rękach, bałem się, że dziadek nie trafi. Huknęło i zadymiło, papierośnica podskoczyła w górę i spadła. Dziadek palnął karabinem o ziemię, wziął kij. — Chodź, wnuczek. Dreptałem za dziadkiem z tym ogromnym pistole­tem przewieszonym przez ramię i nie wiedziałem, dlaczego dziadek gniewa się na Rosjan i dlaczego odstrzelił nos Mikołajowi II na papierośnicy. Byłem mały i nie wiedziałem, co to właściwie znaczy zabór. A dziadek miał wtedy 87 lat. Zawsze chodził prosto. podpierał się brzozowym kijem, który nosił bardziej dla fantazji niż z potrzeby. Dostałem od niego parę razy w skórę, to prawda, nie miałem jednak żalu o to. Nauczył mnie wielu dobrych rzeczy, między innymi jak strzelać z pistoletu i jak można w biegu wsiadać i zsiadać z konia. Zbieraliśmy razem grzyby w lesie, robiliśmy kosze z łyka, łaziliśmy po polach i lasach, słuchaliśmy, jak szumią sosny. Dziadek siadał na jednym pieńku, ja na drugim. Dziadek wyjmował rogową tabakierkę, postukiwał nią o pieniek, potem otwierał. I tak sobie siedzieliśmy w milczeniu, dobrze nam było, a drzewa szumiały. Ale nigdy z nim nie polowałem. Jakoś nie miałem do tego zacięcia. W czasie bitwy o Wielką Brytanię jeden z arystokra­tów angielskich zapraszał często pilotów myśliwskich z mojego dywizjonu do siebie na wypoczynek. Miał dużą 84 rezydencję, pola i las. Był to staruszek zupełnie samotny i lubił, jak mu się dom ożywiał. Zapraszał wówczas także i panie z wielkiego londyńskiego świata, a że Londyn był wówczas silnie bombardowany, więc chętnie przyjeżdżały.. Tu było spokojnie. Otóż nasz staruszek przyniósł kiedyś na werandę dwie dubeltówki. Króliki obgryzały mu jarzyny w ogrodzie, proponował polowanie. Nigdy przedtem nie zabiłem jeszcze żadnego zwie­rzęcia. Owszem, lisa raz złapałem, gdy miałem sześć lat, ale żywego zamknąłem w kurniku. Lis oczywiście nawiał. Zrobił podkop i nigdy więcej go nie widziałem. Kiedy wyszliśmy z naszym gospodarzem do ogrodu, słońce schowało się już za las i króliki wylazły na trawę. Wymierzyłem do jednego, wypaliłem, królik wywinął kozła i leżał na zielonej trawie. Zrobiło mi się głupio. Ostatecznie całą jego winą było to, że chciał żyć. Żeby żyć, obgryzał liście w ogrodzie zamożnego Anglika. I nie wiadomo, czy równie dobrze to nie był jego ogród. To pewnie sentymentalne jak na pilota z dywizjonu myśliwskiego, ale czułem się jak Niemiec, który w tym samym czasie morduje bezbronnych ludzi tylko dlate­go, że chcą żyć. Nasz staruszek miał kiepski wzrok, zmarnował wszystkie naboje. Po każdym jego strzale królik podskakiwał, świecił prowokacyjnie białym puszys­tym zadkiem i chodu w krzaki. To niewątpliwie podważyło autorytet starego pana. Wracaliśmy z polowania — mojego pierwszego polowania — w kiepskich humorach, on dlatego, że nie ustrzelił kró­lika, a ja dlatego, że ustrzeliłem. Zrobiłem twar­de postanowienie, że w przyszłości będę strzelał tyl­ko do tych zwierząt, które mają równe szanse ze mną, które będą mi zagrażały zupełnie tak samo, jak ja im. Grubo potem nigdy nie mogłem zrozumieć Amery- 85 kanów strzelających jelenie. Widziałem, że w wielu Wypadkach pozostawiali je potem w lesie. Dlaczego wobec tego pan strzela? — pytałem. Dla mentalnego odpoczynku i zabawy. Dlaczego nie zabierze pan jelenia ze sobą albo nie odda go komuś? Nie kalkuluje się finansowo: transport, kłopoty. Strzelam sportowo, dla odpoczynku i przyjemności. Lubię patrzeć, gdy trafione zwierzę przewraca się. A prawdziwą zabawę mam dopiero wtedy, kiedy jest ranne i chce uciec, ale mu się nie udaje. To podniecają­ce. Obrzydliwe to było. W roku 1943 na froncie lotniczym w Chinach spotkałem misjonarza. Był w żołnierskim drelichu i krótkiej skórzanej kurtce, noszonej przez amerykań­skich lotników. Licho wie, czy naprawdę był misjona­rzem i jakiego wyznania. W czasie wojny nie jest przyjęte wypytywanie, kto jest kto i co robi. Misjonarz? Niechże mu będzie, że misjonarz. Otóż misjonarz lubił popić i nie robił z tego tajemnicy. Może był Irlandczykiem? Ci zawsze wolą alkohol od wody. Jakoś zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Uczyłem się kiedyś w szkole, że trzeba spragnionych napoić, więc nie miałem mu za złe, że wypił sporo chińskiej wódki na mój koszt. I sądziłem, że to się opłaca. Raz, że osoba była na pewno bliżej nieba niż ja, na pewno mniej nagrzeszyła, a lepiej mieć jakieś chody i kontakty w tych sferach. Nie wiadomo, jak to może być w tym moim przyszłym życiu, może mnie mój misjonarz jakoś wybroni — bodaj z wdzięczności. Koledzy ze szkoły, z wojny i od kieliszka trzymają się razem i pomagają sobie. Poza tym znał dobrze Chiny, życie Chińczyków i kraj, a najważniejsze, że lubił i umiał opowiadać. Wieczory były długie, po lotach nie mieliśmy nic do roboty. Więc albo opowiadać, albo 86 słuchać. Misjonarz na trzeźwo opowiadał historie smutne: o tym, jak uprzywilejowani wyzyskują bied­nych Chińczyków, o grzesznym życiu bogatych Chiń­czyków, którzy mają po kilka młodziutkich i bardzo ładnych żon, a sami są w podeszłym wieku. Starałem się uciszyć jego żale, jak umiałem. — Ojcze, czemu ojciec patrzy tylko na młode i ładne Chinki? Misjonarz kiwał ze zmartwienia głową i nic nie mówił, mogłem tylko wyczytać z jego twarzy, że naprawdę cierpi i rozumie swoją przewinę. Nie pytałem go, jakiego jest wyznania. Wiedziałem tylko tyle, że służy bardziej ojczyźnie i lotnictwu niż Panu Bogu. Bywał po tamtej stronie frontu, w Chinach okupowanych przez Japończyków, i gadał przez radio, co wiedział. Sam pewnego razu pod jego dyktando atakowałem składy benzyny lotniczej w Birmie, bardzo starannie zamaskowane. Z czarnym dymem puściliśmy te drogocenne zapasy. A na tygrysach znał się lepiej nawet niż na grzesznych Chinkach. Ponoć ustrzelił już parę sztuk, skóry sprzedał bogatym Chińczykom, ale raz o mało nie postradał życia. — Myślałem, że tygrys leży zabity — mówił. — Rzuciłem w niego kamieniem. A on zerwał się na nogi. Byłem wówczas o wiele młodszy. Czmychnąłem na wysoki bambus. Ale bambus także był młody, więc zgiął się nad ziemię. Tygrys widocznie w tym dniu nie spieszył się. Położył się pod bambusem, oparł głowę o dużą, puszystą łapę i uciął sobie drzemkę. Wiaterek na moje nieszczęście naginał ten mój bambus coraz niżej ku ziemi, więc poleciłem się Bogu i czekałem na tę ostatnią chwilę. Myślałem, że to mój ostatni pacierz. Tygrys obudził się wreszcie, nastawił uszy, spojrzał paskudnie w górę żółtym ślepiem i chyba sobie o mnie przypomniał. Pewnie po drzemce miał lepszy apetyt, bo 87 zaczął chodzić koło bambusa i obwąchiwać go. Bambus pod moim grzesznym ciężarem przyginał się, przyginał. A ten drań zaczął opierać się o pieniek. Miał zabawę, a mnie to nawet i przykro było na tym huśtającym się bambusie młodziaku. Mój karabin leżał na trawie i także ze mnie kpił. Ale stał się cud. Po kilku godzinach tygrys znudził się tym wszystkim i poszedł sobie wolniutko w dżunglę. Jeszcze na zakończenie ziewnął — a niezły miał garnitur w mordzie. Emocjonalne przeżycia tygrysa także były nie­wątpliwie duże — zauważyłem. — Proszę wziąć pod uwagę, że ojciec nie tylko obudził go, ale jeszcze i kamieniem w niego cisnął. Racja, święta racja. Sam nie lubię, kiedy mnie ktoś budzi, a już nie wyobrażam sobie, ażeby potem we mnie kamieniem rzucał — powiedział misjonarz. Przyszedł raz do mnie na lotnisko z bardzo ważną miną. Najpierw namawiał mnie, abym po wojnie rzucił lotnictwo i został misjonarzem. — Życie będzie pan miał spokojne i pozna pan ciekawy kraj. A jeśli lubi pan polować, to tylko w Chinach. Tygrys to jest zwierzyna do polowania! Nie miałem ochoty ani na misjonarstwo, ani na pozostanie w Chinach, więc chwyciłem się raczej tygrysów. A może by teraz zapolować? Dlaczego nie? Tu ich dużo. Teraz wojna, ludzie strzelają do ludzi, nie do tygrysów. I tak mnie namawiał: że tylko na dwa-trzy dni, że blisko. Popłynie się rzeką, przenocujemy u jego znajo­mego, starszego Chińczyka. Ten znajomy jest profeso­rem (nie wiadomo czego), bardzo wykształcony i oczytany. Kiedyś był bardzo zamożny, stracił prawie wszystko, hoduje teraz kwiaty, pisze poezje i studiuje kaligrafię. Że będzie bardzo interesująco. I że tygrysy... Skapitulowałem. Następnego dnia jeszcze przed 88 wschodem słońca wyruszyliśmy małą karawaną. Na przedzie przewodnik Chińczyk. Wyglądał jak jeden kłąb mięśni. Za nim mój pies Wiercipięta, potem misjonarz, ja na ostatku. Po półgodzinnym marszu misjonarz pyta: Co do jedzenia wzięliśmy ze sobą? Konserwy mięsne, suszone śliwki, czekoladę i chleb — powiadam. To wszystko? — Tak, to wszystko. Posmutniał wyraźnie. — A co będziemy pili? Miał markotną minę. Szedł coraz wolniej. Narze­kał, że ma kolkę w boku i krótki oddech. Wiek swoje robi, co tu ukrywać. Koło południa wreszcie usiedliśmy, aby odsapnąć. Niebo było bardzo jasne, bambusy na jego tle wygląda­ły jak grafika. Nasz przewodnik wskazywał kolorowe ptaki, przelatujące nad nami, nazywał je jakoś po chińsku, zagadywał, lecz misjonarz siedział ze spuszczo­ną głową, jak gdyby nie do niego mówiono. Wiercipięta był pierwszy na naszym kamieniu, dostał kurzą szyję do ogryzienia. Chińczyk wyciągnął sobie z kosza suszoną rybę, a potem jakiś dziwny gliniany baniak. Wiercipię­ta — jako że był wrażliwy na nieznane zapachy — od razu wsadził nos do bańki. Natychmiast jednak odsko­czył, jakby go w nos ugryzła osa. Zajadaliśmy. Misjonarz w ciszy medytował. Potem popatrzył ukosem na baniak, od którego odskoczył Wiercipięta. W spokoju pociągnął nosem i rozmyślał dalej. O czymś ważnym musiał myśleć, bo mu mała żyłka na nosie nabrzmiała jak sznurek. Może ojciec coś przekąsi? — zagadnąłem go. Pokrzepię się modlitwą, wystarczy. Kiedy wyru­szam na poważnego zwierza, mam zwyczaj nic nie jeść, zanim nie dojdę do miejsca noclegu. 89 Tymczasem Chińczyk wydobył małą porcelanową czarkę, zaczerpnął nią płynu z tajemniczego baniaka i podał mi ją. Będąc człowiekiem świeckim, wycedziłem to do dna. Drugą czarkę wychylił Chińczyk. Wiercipięta patrzał na nas spod oka i dalej ogryzał swoją kurzą szyję. Aż tu misjonarz nagle: — Nie zaszkodzi kropla alkoholu, potrzebna ona człowiekowi od czasu do czasu, zwłaszcza w dżungli. W Chinach nie wiadomo, jakie choroby na człowieka czyhają, a wszelkie mikroby boją się alkoholu, to fakt. Nawet do rany dobrze przyłożyć szmatę umoczoną w alkoholu. No i palnął od razu dwie miseczki. — Nie wypij wszystkiego — powiada łagodnie do Chińczyka. — Nie wiadomo, co się w drodze może przytrafić. Oddech mu się od razu wydłużył i kolka przestała męczyć. Szliśmy teraz o wiele szybciej. I tak dotarliśmy do rzeki. Po krętej kamiennej ścieżce zeszliśmy nad samą wodę, gdzie pod drzewami była przywiązana stara łódka. Mieliśmy płynąć pod prąd. Obejrzałem karabinek ręczny i położyłem go sobie na kolanach. Nie było żartów. W górach trafiały się bandy, a na rzece najprawdziwsi piraci, napadający zwłaszcza na szmuglerów z okupowanych Chin. Rzeka wiła się głębokim wąwozem, w niektórych miejscach skały wznosiły się pionowo w górę, zasłania­jąc słońce, czasem pod brzeg podchodziła dżungla. Człowiek czuł się na tej rzece bardzo mały. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej rzeki. Wszyscy byliśmy zajęci: Chińczyk wiosłował, misjo­narz patrzał w niebo, Wiercipięta wodził oczyma za ptakami, ja za rzeką. Nagle Wiercipięta warknął. Skały w tym miejscu rozchodziły się, do naszej rzeki Wpływała jakaś inna, 90 mniejsza. Zobaczyliśmy niedużą łódkę, w niej czterech ludzi. Misjonarz — stary wyga — strzelił nagle do przelatującego ptaka. Ptak spadł tuż obok łódki tamtych. Zrozumiałem i na wszelki wypadek także wygarnąłem im ponad głowami. Byli obdarci i zarośnięci, na głowach mieli stożkowate słomiane kapelusze. Zwolnili, wiosłowali spokojnie, coś tam do siebie mówili. — Naradzają się — powiada misjonarz. Na wszelki wypadek wygarnąłem jeszcze raz, tym razem po wodzie, płasko. Pociski odbijały się rykosze­tem i cienko gwizdały. Misjonarz zaaprobował: — Nie zaszkodzi trochę hałasu, niech wiedzą, że mamy czym strzelać. Z następnego zakrętu wypłynęła druga łódka. Było na niej pięciu Chińczyków w niebieskich turbanach, noszo­nych przez bandy z plemienia Lolo. Znowu dałem parę serii po wodzie. Potem już cisza. Przepłynęliśmy obok nich bardzo blisko. To było wspaniałe. Siedzieli w łódce jak wykuci z kamienia, żaden nie zrobił nawet ruchu brwią. Zwisające, cienkie wąsy, czarne włosy zwichrzone nad czołem. Patrzyli na nas w milczeniu tymi skośnymi, przymrużonymi, bezosobowymi i pozornie obojętnymi oczyma. Na dnie łódki leżały trzy krótkie karabinki, na moich kolanach — naładowany ręczny karabin maszynowy. Tylko Wiercipięta ujadał jak wariat, aż echo szło od skał. Po godzinie dobiliśmy do brzegu i wślizgnęliśmy się w wąski korytarz wody, wiodący do groty pomiędzy skałami, zasłoniętej zupełnie gęstymi krzakami. Była tu przystań dla łodzi. Krętą ścieżką pomiędzy skałami wspinaliśmy się w górę. Wiercipięta nie miał z tym żadnych trudności. W paru miejscach zrzuciliśmy pychę z serca i stosowaliśmy jego metodę: na czworakach. Może to niehonorowo, ale za to o wiele wygodniej. Po dwudziestu minutach takiej pieskiej wspinaczki znaleźliśmy się na niedużej' płaszczyźnie (specjaliści od wspinaczki mają podobno jakieś fachowe terminy na „toto", ale ja jestem zupełny laik w tej materii), zresztą o wiele ważniejszy był widok, jaki się stąd roztaczał. Coś zupełnie fantastycznego w swym pięknie! Misjo­narz musiał mnie dyskretnie, choć pośpiesznie pociąg­nąć za rękaw, bo przed sobą mieliśmy cel naszej wspinaczki: dom. Architektury chińskiej nie zrozumie chyba „z obrazka" nikt. Wyda mu się dziwaczna i niezrozumiała z tymi swoimi falistymi liniami, z tymi dachami o powyginanych konturach. To trzeba widzieć w natu­rze, w nierozdzielnym kontakcie i przenikaniu się z krajobrazem, przestrzenią i ludźmi. Dopiero wówczas staje się piękna. Dom, do którego zbliżaliśmy się teraz, na pewno był piękny. I znowu nasunęło mi się podobnie ubogie porównanie, jakie przedtem narzuciły mi misterne zarysy bambusów: kaligrafia. Lekka, wyrafinowana, wysmakowana w kroju kaligrafia. Misjonarz dotrzymał słowa: od razu były tygrysy. Wybiegły przed bramę domu. Tyle że bardzo młode, podobne do dużych, pręgowanych i puchatych kotów. W bramie stał Chińczyk z obwisłymi, czarnymi wąsami, w słomianym kapeluszu, bluzie i krótkich niebieskich spodniach, w słomianych chodakach. Pa­trzył przez chwilę badawczo, po czym bez słowa skłonił się, podszedł, odebrał nam z rąk bagaże, skłonił się powtórnie i znikł. Na tarasie czekał na nas gospodarz tego domu — starzec z siwą brodą, w granatowym jedwabnym płaszczu sięgającym po kostki. Dłonie trzymał ukryte w szerokich rękawach, na głowie miał czarną jedwabną czapeczkę. Był poważny i na swój sposób wytworny. Zaprowadzono nas do gościnnego pokoju. Dwa 92 duże okna wychodziły na góry. Właśnie słońce spadało za ostre, postrzępione grzbiety, granatowe cienie kładły się na stokach, najwyższe szczyty jarzyły się w ukośnym świetle. Przypomniało mi się Wilno. Byłem wówczas małym chłopcem, ale pamiętam, jak z wysokiego Antokolu widać było w taki wieczór wyzłocone słońcem wieże kościelne — tak samo świeciły. Umyliśmy się i wyszliśmy na taras do profesora. Niebo wciąż jeszcze się paliło, ale podnóża gór połykała już ciemność. Było bardzo cicho. Profesor był uprzejmy, pytał o drogę. Spotkaliśmy dwie łodzie — odrzekł misjonarz — ale bez incydentów. Znudziło się już żołnierzom wojowanie — powiedział profesor. — Coraz więcej regularnych band w kraju i rzecznych piratów. Napadają, rabują i mordują, trzymając się zasady, że umarli milczą. Kilkakrotnie składali wizytę i mnie, ale na szczęście mam doskonałe psy, zaś moi służący świetnie strzelają. — Skąd ta umiejętność? Profesor uśmiechnął się. — Cóż, ci dwaj chłopcy należeli do jednej z najgłośniejszych w okolicy band. Ale podczas pierwsze­ go napadu na mój dom zdołałem im wytłumaczyć, że byłoby o wiele lepiej, gdyby porzucili swój bandycki zawód i rozpoczęli spokojne życie. Zgodzili się ze mną, lecz po dwóch tygodniach uciekli. Po pięciu miesiącach wrócili znowu. Są teraz bardzo sumienni, pracowici i wierni. Popatrzyłem na profesora ze zdwojonym szacun­kiem: my tam na rzece we dwóch z automatem, z karabinkami, a on tutaj sam, stary, wytłumaczył... Zdawał się odczytywać moje myśli z oczu, uśmiech­nął się: — A tak. Wiele rzeczy można wytłumaczyć. Rozmowę przerwał nam kucharz. Ukłonił się nisko 93 profesorowi, potem nam, i zakomunikował, że Wierci-pięta na spółkę z tygrysami wywrócił mu w kuchni garnek z zupą. Z uprzejmej formuły nie wynikało w sposób dostatecznie jasny i bezpośredni, że zwierzaki zeżarły mu tę nieszczęsną zupę. Najwidoczniej kucharz osądził, że jesteśmy dość inteligentni, aby pojąć tę rzecz już od pierwszego słowa. Profesor nie przejął się tym. — Znajdzie się coś jeszcze do zjedzenia w tym domu. Pokój stołowy był obszerny i jasny. Pośrodku stał okrągły stół przykryty białym obrusem, dookoła pięć krzeseł z rzeźbionego czarnego hebanu, tuż koło okna, na podłodze — dwie wysokie wazy z jasnoniebieskiej porcelany, w wazach żółte i białe chryzantemy. Zapa­lono świece w srebrnych, kutych lichtarzach. Było tu spokojnie, zadziwiająco spokojnie — prawie tak jak tam, w górach. Ale i jakoś „domowo". A potem weszły dwie młode Chinki, przedstawiły się: Mei i Sao. Popatrzyłem podejrzliwie na profesora, ale wciąż miał na twarzy wyraz niezmąconej pogody. Zupy oczywiście nie podano z wiadomych powo­dów, za sprawą dwóch smarkatych tygrysów i ich gościa, Wiercipięty. Zamiast niej wjechało na stół wino. Nie dałbym głowy, czy to przypadkiem mój misjonarz nie namówił tygrysów do wywrócenia gara z zupą. A na kolację: kura pokrajana na cienkie plasterki (nazywa się to fu-yung). Po kurze krewetki. Po krewetkach kaczka, opatrzona poetyczną nazwą „kaczka ośmiu diamentów", może dlatego, że do jej przyrządzania używa się wielu wymyślnych przypraw: sherry, imbiru, rodzynków, kasztanów, daktyli, ziarna lotosu, cukru, specjalnych jakichś orzeszków i sosu z soi. Po kaczce gotowana na parze ryba. Oczywiście duże ilości herbaty, podawanej w cieniutkich i kruchych filiżan­kach. I oczywiście wciąż gorące wino. Dopiero teraz 94 zrozumiałem mego biednego, umartwiającego się w drodze misjonarza, który „kiedy idzie na grubego zwierza, przed dojściem na miejsce noclegu zwykł był pokrzepiać się tylko modlitwą". Proszę. Znowu miał rację. A swoją drogą to wielkie szczęście, że umiałem już jeść pałeczkami. Te tutaj były z kości słoniowej. Po kolacji zaprowadzono nas do innego pokoju. Nie był to ani salon w sensie europejskim, ani też amery­kański living-room, ale coś o wiele mądrzejszego. Trudno mi określić: „Świątynia domu"? Miejsce roz­myślań, odpoczynku i skupienia? Pośrodku znajdował się ogródek — z palmami i kwiatami. W jego centrum mieścił się mały basen o zupełnie lazurowym dnie. Kryształowo czysta woda spływała do basenu po kamieniach. Dookoła stały bambusowe fotele misternej roboty, bardzo lekkie w linii i konstrukcji, zaś na podłodze leżały tygrysie skóry i plecione z rafii maty. Duże, zajmujące prawie pół ściany okno wychodziło na góry. Po przeciwległej stronie na kominku z czarnego granitu żarzyły się kłody drewna. Kilkanaście rzeźb — sylwetki kobiece w zielonym, brązowym i czarnym marmurze, niesłychanie finezyjne. I znowu świece w kutych lichtarzach. Było tu bardzo zacisznie, przestronnie, spokojnie i miło. Stykając się z różnymi ludźmi w różnych krajach, nigdy nie miałem kompleksu niższości. Ale tu musiałem przyznać: to naprawdę było mądrzejsze od europejskie­go salonu. Misjonarz, usiadłszy na boku przy niskim stoliku, grał w mah-jonga z dziewczętami. Były bardzo przeję­te. Przed nami baraszkowały na podłodze dwa tygrysy, śmieszne małe tygrysy z ogromnymi puchatymi łapska­mi. Z ich dyscypliną nie było nadzwyczajnie, słuchały tylko obu dziewcząt, nawet na profesora nie zwracały większej uwagi. Wiercipięta przyglądał im się uważnie i z widoczną aprobatą, ale nie brał udziału w ich 95 zabawie. Może już zdążył się zorientować, że te dwa małe drapieżniki to nie bardzo „jego parafia".Ja zostałem z profesorem. Tę rozmowę pamiętam do dziś, jeżeli już nie w brzmieniu dosłownym, to w każdym razie jej treść. Profesor mówił: — Mieszkałem w wielu krajach, długo, bardzo długo. Zawsze mi brakło czasu, zawsze się gdzieś śpieszyłem, niepostrzeżenie stałem się starcem i dopiero dziś — myśląc wstecz o swoim wiecznym pośpiechu — zapytałem: po co i dokąd?... Może niektórym ludziom, jak mnie, trzeba dopiero tej ciszy, jaką daje starość, aby tak pytać? Te pytania... Nie można tego wytłumaczyć młodym. Nie zrozumieją — i może nie powinni rozumieć. Może mądra odpowiedź na tamte zapytania zniweczyłaby młodość? Nie wiem, nie wiem... Ale teraz już nigdzie się nie spieszę, jestem szczęśliwy tu w górach. One są piękne i wciąż inne, w każdym momencie dnia i w każdej porze roku są wielkie. Każdy wiek ma swoje przywileje. Przywilejem mojej starości jest spokój i wielkie piękno gór. To dużo, to bardzo dużo. Ale to nie wszystko. — Popatrzył na dziewczęta, wciąż zajęte grą: — Należę do starych Chin, one obie są pomiędzy starymi Chinami a tym, co przyjdzie, nie wiadomo jakie. Resztę swojego życia postanowiłem poświęcić tym młodym kobietom. Chcę im przekazać to wszystko, co stare Chiny mają do darowania. A także i to, co zdobyłem sam, śpiesząc się przez świat. Znałem je jeszcze w Pekinie. Są wnuczka­mi moich starych przyjaciół, zmarłych parę lat temu. Odnalazłem je potem tu, na zachodzie kraju, na uniwersytecie. Dowiedziałem się, że rodziców zamordo­wali Japończycy. Były same, w ręku obcych i nieprzyja­znych ludzi, przesycone życiem, zgorzkniałe, wyczerpa­ne fizycznie i zmęczone nerwowo. Zabrałem je. Nudziły Widok pól uprawnych z samolotu 97 się początkowo w tym pustkowiu, teraz nie chcą wracać do miasta, odżyły. Są bardzo zajęte, mają ścisły program dnia, jestem wymagającym nauczycielem. Uczą się historii swego kraju, socjologii, literatury, muzyki, kaligrafii. Wieczorami czytają. Kiedyś wyślę je w świat, aby zobaczyły to wszystko, czego można się nauczyć. — Do Ameryki także? — spytałem. Twarz profesora była nieruchoma i nieprzeniknio­na. Patrzył przymrużonymi oczyma gdzieś ponad moją głową, żółte światło świec nadawało tej twarzy ciepłą barwę rzeźby z brązu. Leciutko pokręcił głową. — To dziwny kraj. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie, muszą dojrzeć, muszą zrozumieć swoje miejsce, zanim zobaczą Amerykę. One należą do Chin, Chiny należą do nich, one muszą zrozumieć swoje miejsce. Chiny są bardzo stare", Chiny są bardzo młode, Chiny wstają z letargu. Zabrzmiało to jak muzyczna fraza. Ale on otrząsnął się, uśmiechnął: — Świat jest w chaosie, gotuje się wszystko jak w kotle i minie jeszcze wiele lat, zanim świat będzie miejscem do zamieszkania dla wszystkich. — I znowu się uśmiechnął: — Nie, nie jestem szowinistą. Cały świat jest jak moja ojczyzna: bardzo stary i bardzo młody. Ale w tej chwili to nie jest świat dla ludzi. Jest coraz więcej automatów, ułatwiających pracę ludziom, i coraz więcej ludzi, zamienionych w automaty. Ustro­je? Ludzie posiadający władzę mają wszystko i każdy system jest dla nich dobry; dla biedaka wszystkie są złe. Walka o chleb i walka o władzę zamieniają ludzi w zwierzęta i największą tragedią staje się to, że człowiek nie jest zwierzęciem. Nowi ludzie? Widziałem, jak dotąd, tylko upadek starej arystokracji i narodziny nowej — mocniejszej swoją nowością i słabszej tym, że masy ludzkie są dla niej tylko narzędziem produkcji i 98 rezerwuarem potencjału militarnego. A także pogardą dla tradycji, bez której człowiek jest jak roślina bez korzeni. Więc jestem sceptykiem. Zamknięty tutaj, w tych górach, próbuję ratować bodaj dla tych dwóch młodych kobiet coś, co zawsze uważałem za najcenniej­sze: spokojną mądrość i spokojne piękno. Cóż więcej może zrobić stary człowiek? Ja wiem, że jestem przeszłością. Ale nie chcę, aby wychowali je dwaj najpotężniejsi: producent i agent. Może w ten nowy, niewiadomy świat, który idzie, którego nikt nie zna, przeniosą coś ze mnie. Może pomogę im ja, wspomnie­nie — w jakichś złych dniach. Misjonarz wciąż grał żarliwie w mah-jonga, słychać było nieustanny trzask kamieni, rzucanych na czarny marmur niskiego stolika. Patrzyłem jak urzeczony na palce młodych Chinek: delikatne, długie, wypielęgno­wane, nieskończenie wytworne w każdym ruchu. Dwa małe tygrysy w wielkiej zgodzie z Wiercipiętą pospały się już na podłodze w pobliżu kominka, na którym dogasały węgle drzewne. Było mi dziwnie. Ten starzec „wytłumaczył" ban­dytom niedorzeczność ich rzemiosła, te młode Chinki, kruche i subtelne jak figurynki ze starej porcelany, potrafiły nauczyć dyscypliny i przyjaźni dwa młode tygrysy. A my dwaj z misjonarzem wybraliśmy się na polowanie z naszą umiejętnością strzelania, z naszą doskonałą bronią, z bagażem naszej cywilizacji... „Świat do zamieszkania dla wszystkich"... Wyszliśmy z profesorem na taras. Letnia noc jest bardzo krótka. Na wschodzie niebo już szarzało, wygaszając kolejno gwiazdy. W dole wstawała leciuteńka niebieska mgiełka, rosa osiadała na liściach. Za naszymi plecami ustał trzask kamieni. Już nie grali w mah-jonga. Była chwila wielkiej ciszy, a potem w głębi domu ktoś zaczął grać na fortepianie —jedna z dziewcząt na pewno, bo misjonarz stał za mną. To był Chopin. 99 Zrozumcie: ta pustelnia zagubiona w głębi azjatyc­kiego kontynentu, ten świt, polski pilot tłukący się z Japończykami — chyba dlatego, że na tym froncie jeszcze Polaków nie widzieli, i ten kawałek mojego kraju w podarunku przyjaźni. Wszyscy odeszli, nie wiem kiedy. Zostałem sam i byłem im za to bardzo wdzięczny. Przed wyjazdem obiecałem żonie, że przyślę jej dwie tygrysie skóry. Dotrzymałem słowa. Postąpiłem jak ów anegdotyczny wędkarz, który w pełnym rynsz­tunku wychodzi za róg najbliższej ulicy, aby kupić ryby u sklepikarza. Ja po zejściu w dół kupiłem dwie skóry tygrysie i wysłałem je żonie. W kilka godzin potem startowałem na polowanie w powietrzu. Japończycy strzelali do mnie, ja strzelałem do nich. Wszystko wróciło do normy. PRZEZNACZENIE Była wnuczką autentycznego mandaryna z Nankinu, przedziwnym tworem skrzyżowania prastarej, ceremonialnej i poetycznej kultury z europejskim wychowaniem. Zaproszenie na koncert brzmiało tak: „Miedziane słońce wskaże panu kierunek. Będę grała Chopina. Rezydencja profesora Ho znajduje się tuż obok świątyni Zachodniej Chmury. Czekam i mam nadzieję, że Pan przybędzie". Podpis: „Mgła Poranna". Do Kunmingu przyjechałem z lotniska samocho­dem służbowym. W samym mieście musiałem przesiąść się na rykszę, bo ulice były zbyt wąskie i do tego zatłoczone. Oczywiście gdybym nie znał przypadkiem mieszkania profesora, „miedziane słońce" nie na wiele by się przydało. Dom był pełen kwiatów. Staruszek kochał kwiaty i hodował je masowo i ze znawstwem. W momencie, gdy. słońce dotknęło horyzontu, Mgła Poranna usiadła do fortepianu. W jedwabnej turkusowej sukience rzeczy­wiście wyglądała filigranowo, krucho i zwiewnie. Posadzono mnie w pierwszym rzędzie, mogłem obser­wować jej niewiarygodnie delikatne palce na klawiatu­rze. Miała tremę i dopiero w połowie koncertu „ro­zegrała się" i zapomniała o słuchaczach. Grała pięknie. Po koncercie goście przeszli na dużą oszkloną werandę, podano koktajle. Niestety, po dwudziestu minutach musiałem się wycofać, czas było wracać na 101 lotnisko. Nie udało mi się jednak zniknąć niepostrzeże­nie. Przy wyjściu natknąłem się na Mgłę Poranną. Była jakaś bardzo nieswoja i smutna. — Czy może ktoś inny dzisiaj polecieć? — Nie lecieć?... — zdziwiłem się. Uśmiechnęła się. — Och, wiem: wojna, obowiązek i tajemnice. A wie pan, kiedyś w przejeździe zatrzymałam się w Warszawie. I mam bardzo wysokie mniemanie o pana rodakach. Są odważni i znają hierarchię rzeczy. — To bardzo miło z pani strony, że pamięta pani Warszawę i tak ładnie pani mówi o Polakach. Ale ja i tak muszę już jechać. To zresztą na pewno nie był pani ostatni koncert w Kunmingu. Twarz miała teraz nieruchomą jak rzeźba. — Niczego nie można być pewnym. Może właśnie ostatni? Wszystko jest w rękach przeznaczenia. Jestem przesądna i nawet nie wiem, czy to źle. Na lotnisku oficer operacyjny kazał mi się zameldo­wać u generała Chennaulta. Poszedłem do niego. Był zmęczony. — Moim głównym problemem w Chinach — mówił — jest zaopatrzenie. Chciałbym przerzucić drogą powietrzną z Indii do Chin przez Himalaje co najmniej 10 tysięcy ton ładunku miesięcznie. Oznacza to dla mnie możność przeprowadzenia skutecznej ofensywy lotniczej przeciwko japońskiej „linii życia" na przestrzeni od Pekinu do Sajgonu. W lipcu otrzymałem drogą powietrzną przez Himalaje 5 tysięcy ton, to nie jest mało, ale to nie wystarcza. Japończycy skoncentro­wali myśliwce nad Himalajami i zestrzeliwują mi zbyt wiele transportowców. Poza tym zła pogoda i niedosta­teczny trening pilotów transportowych potęgują straty. Trzeba zwiększyć bezpieczeństwo lotu nad Himalaja­mi. Dzisiejszy pański lot ma dla nas duże znaczenie. Musi pan dokładnie rozpoznać trasę, warunki lotu i 102 taktykę japońskich myśliwców nocnych. Niezależnie od tego z Indii wystartował samolot transportowy typu Liberator z niezmiernie ważnym ładunkiem. Trzeba go przechwycić na trasie, ubezpieczyć i przyprowadzić na nasze lotnisko w Kunmingu. Będzie pan patrolował na odcinku Kunming — Kalkuta. Czas patrolowania dwie godziny, wysokość lotu zależna od pana. W tej chwili jest w powietrzu na trasie nasz myśliwiec, w dziesięć minut po pana starcie wraca na lotnisko. Startuje pan o godzinie dziesiątej wieczorem. Zapytania? Nie było zapytań, odmeldowałem się. Wybrałem sobie samolot, na którym odbywałem już kilka lotów nad Birmą i Indochinami Francuskimi, kazałem me­chanikom specjalnie troskliwie wyczyścić wiatrochron i celownik. Nie miałem już czasu na przebranie się z wizytowego munduru, włożyłem tylko futrzane buty i ciepłą skórzaną kurtkę. Przyjrzałem się mapie. Zazna­czone były na niej góry, kilka krętych rzek i parę jezior, innych punktów orientacyjnych brak. — Trzeba się trzymać po aptekarsku kursu i czasu — pomyślałem. — Żeby tylko nad Himalajami nie było zbyt silnego wiatru, może mnie znieść z trasy. Mechanicy przypasali mnie mocno w kabinie, zabrali podstawki spod kół i życzyli good luck. Miasto Kunming wraz z lotniskiem leży na płycie górskiej na wysokości około 2 tysięcy metrów i trzeba o tym zawsze pamiętać, aby zrobić odpowiednią popraw­kę na wysokościomierzu. Wypróbowałem raz jeszcze silnik, przytrzymując samolot na hamulcach. Wsłuchi­wałem się, czy silnik dobrze gra, sprawdziłem stery, rozejrzałem się po niebie. Od południa szła mgła, za dwie godziny mogła pokryć lotnisko, ale na to nie było już rady. Zamknąłem oszkloną kabinę i znalazłem się w swoim własnym świecie drgających bladym światłem wskazówek i cyfr. Start na jezioro Kun Yang. Schowa­łem podwozie i zredukowałem gaz. Zegarek wskazywał 103 - dziesiątą w nocy. — W Waszyngtonie jest w tej chwili dziesiąta rano — pomyślałem. — Żona znajduje się akurat po przeciwnej stronie globu. Zrobiłem zakręt w prawo, przeleciałem nad Kun-mingiem i świątynią Zachodniej Chmury. Wyrówna­łem samolot i wziąłem kurs na Kalkutę. Pod sobą miałem szczyty górskie, grzbiety, urwiska. Jaśniały plamy śniegu i oczka zamarzniętych jeziorek w kotli­nach. Po odbezpieczeniu sztucznego horyzontu wznosi­łem się „na przyrządy". Nad Himalajami wyrównałem maszynę i zredukowałem obroty śmigła na krążenie. Dostroiłem radio. Odezwało się natychmiast: — Polarna gwiazdo (taki był mój szyfrowy znak wywoławczy tej nocy), słyszysz nas? — wołało lotnisko w Kunmingu. Odpowiedziałem. Przypomniał mi się koncert i goście w domu profesora Ho. Oni także byli zanurzeni w wojnie, ale to znaczyło dla nich coś innego niż dla mnie. „Moja " wojna była blisko, otaczała mnie dookoła, była w grzbietach gór, w pracy mojego silnika, w sterach, w całym samolocie, na którego łasce wisiałem nad górami. To była pustka, gwiazdy i noc. W takich momen­tach w tej szarej przestrzeni, gdzie nie ma ziemi i nieba, nachodzą człowieka dziwne chwile. Ogarnia groza i beznadziejność, a równocześnie niesłychanie intensyw­ne, aż do bólu, prawdziwe uczucie rozkoszy. Nie wiadomo dlaczego. Może dlatego, że siedzi się w myśliwcu. Zespolony z maszyną człowiek może wbić się w szare niebo albo usunąć w dół, w zamarzniętą ciszę. Nieśmiałe gwiazdy są tutaj twarde jak diamenty, niebieskie. Co jakiś czas na szarym niebie zakreślają łuki meteory, podobne do pękniętych strun, rzuconych w przestrzeń. Z rur wydechowych silnika strzelają fioletowe płomienie, wydają się czymś jedynie żywym w tej pustce. 104 Potem pisze się list do żony: „Wszystko jak najle­piej, nie martw się, latam w dogodnych warunkach". Czas mija, niepodobna utrzymać trwale napięcia. 'Wtedy przychodzą wspomnienia — jak stary film, czasem nawet z dzieciństwa. To takie osobliwe rozdwo­jenie: mózg, oczy, nerwy pracują, obserwują, notują, a jednak jest gdzieś w mózgu kaseta, która się otwiera, niczemu nie przeszkadzając. Pierwsza wojna światowa. Wypędzono nas z domu, mieszkamy w ziemiance, front. Idę z ojcem. Dom podziurawiony pociskami, bez futryn i drzwi, żołnierze gotują strawę, paląc meblami. Podchodzi do ojca dwóch oficerów rosyjskich: „Chodź, będziesz zbierał rannych i grzebał trupy". Ojciec daje mi świecę, mówi: „Właź do piwnicy, murowana, pociski cię nie dosięgną. Gdyby się dom zapalił, wywiewaj do ogrodu i połóż się w jakimś dole, żeby cię pociski nie dziabnęły". A potem ojciec wraca, niesie na barkach rannego oficera rosyj­skiego. Kładzie go w piwnicy na słomie, myje mu strzaskane kolano, zawija płóciennymi szmatami. Ofi­cer wyje z bólu, potem żegna się szerokim rozmachem ręki i płacze. Ojciec głaszcze mnie po głowie: „Nie bój się". Powtarzam w kółko: „Nic mi się nie stanie, nic mi się nie stanie". Ale co zrobić, żeby się nie bać? „Nic mi się nie stanie, bo jestem z ojcem". Szmata na nodze Rosjanina krwawi. Rano. W piwnicy jest już czterech Rosjan i czterech Niemców, wszyscy ciężko ranni. Ranny w głowę Niemiec zmarł pierwszy. Była to pierwsza śmierć, którą widziałem z bliska. Wydała mi się czymś bardzo tajemniczym. Niemiec był ten sam, tylko czegoś już zabrakło. Potem umiera dwóch Rosjan,. Ojciec znów wraca, niesie w ręku dwa bagnety. Twarz ma mroczną i surową. Ciągnie mnie do światła, do tej świecy. „Popatrz, to jest rosyjski bagnet — ten długi i cienki. Wbija się łatwo. A to jest niemiecki, ma kształt piły, 105 aby było łatwiej szarpać wnętrzności. Popatrz, to człowiek wymyślił. Bagnety błyszczą. Ojciec opiera je szpicami o kamień i staje na nich. Pryskają jak szkło. Kocham mojego ojca. Taki był zawsze wymagający i surowy, teraz po raz pierwszy rozmawia ze mną jak z dorosłym. To już zostanie: ojciec i te bagnety. Ranny Niemiec wyciąga do mnie rękę — brudną, zakrwawio­ną, podaje dwa cukierki. Chowam je w słomę. Bagnet w kształcie piły. Świeca w piwnicy i stery myśliwca. Mam 1300 koni mechanicznych w silniku, sześć karabinów maszyno­wych z zapalającą amunicją, tlen do oddychania na dużych wysokościach. Jestem znowu wygnany z domu, ale tym razem cośkolwiek dalej. Może jutro człowiek będzie mógł spalać miliony ludzi za naciśnięciem guzika. Bagnet. Postęp. Nad Himalajami poczyna czerwienić się niebo. Księżyc wschodzi i otwiera bajeczny świat. Wierzchołki gór barwią się na fioletowo, zimno jak na innym globie. Na dole jasna mgła niczym puch. Himalaje są teraz jak katedra — największa, jaką widziałem w życiu. Krążę na trasie. Nagle czuję, że dzieje się coś złego. Jakby mi ktoś stery wyrywał z ręki. Samolot bezwładnie tonie, zapada się w dół. Napotkałem zstępujące prądy powietrzne. To ta przeklęta mgła ciągnie samolot w dół. Pułapka. Silnik pracuje normalnie, ale samolot traci wysokość i szybkość. Wydaje mi się, że wszystko zapada się razem ze mną: Himalaje, gwiazdy, księżyc i przestrzeń. „Czy nie mógłby ktoś inny polecieć dzisiaj?" Mógłby. Zapadałby się tak samo. Ostatkiem szybkości robię lekki skręt przed skalną ścianą. Jeszcze moment i wpadnę w korkociąg. Przebi­jam chmury, na szczęście mam pod sobą głęboką kotlinę, na dole śnieg, złudzenie ratunku. Lądować oczywiście nie można, bo pod śniegiem skały. Silnik 106 wyje na najwyższych obrotach. Krążę i czekam, aby chmura odpłynęła. Nie odpływa jednak. Szukam gorączkowo, wreszcie znajduję jakąś szczelinę pomiędzy górami. Na krytycznej szybkości, wpatrzony w przyrzą­dy, wymykam się z pułapki. Wiatrochron mam oblo­dzony i stery działają twardo, leniwie. — Polarna gwiazdo, polarna gwiazdo, jesteś na trasie transportowca — woła radio. I znowu cisza. Odprężenie. Gdzieś są ludzie. Patrzę w dół. Na tle śnieżnej płaszczyzny jakieś ruchome cienie. Moja odbitka? Patrzę w górę i mrozi mnie: nade mną wiszą dwa myśliwce japońskie, na prawo, trochę wyżej — dwa inne. Mój samolot jest pomalowany ochronnymi barwami, może nie zauważy­li jeszcze? Równocześnie pokazuje się także i Liberator. Leci wprost na myśliwców, jakby się z nimi umówił na randkę. Trudno, trzeba będzie walczyć. Ale swoją drogą nigdy dotąd nie czułem tak wyraźnie, że w silniku bije (moje własne serce. Liberator jest nieuzbrojony, nie ma żadnych szans. Japońskie samoloty są szybsze i zwinniejsze od mojego. Możliwe, że siedzą w nich nowicjusze, bo japońskie lotnictwo poniosło już bardzo duże straty. Jeżeli zaatakują mnie pierwszego, Liberator będzie miał szansę ucieczki. Ostatecznie po to tu jestem. Podciągam maszynę i wyłażę z cienia gór. Japoń­czycy nie wiedzą o zstępujących prądach w kotlinie. Spostrzegli mnie, prowokacja się udała. Zachowują się nerwowo. Otwieram kabinę, aby mi nie przeszkadzała w obserwacji. Jest jeszcze częściowo oblodzona. Tamci także latają z otwartymi kabinami. Liberator spostrzegł Japończyków, robi ostry skręt w stronę Birmy i na pełnym gazie leci tuż nad wierzchołkami gór, pozostawiając za sobą ciemne smugi spalin. 107 Okolice miasta Kuęjlin. Pomiędzy tymi górami Polarna gwiazdo, czy masz kontakt z Liberatorem? Jestem zajęty, widzę Liberatora. Myśliwcy kładą się na skrzydła i idą w dół, 108 Znajdowało się lotnisko „Latających Tygrysów.” otwierając ogień. Żółtodzioby, mają więcej odwagi niż doświadczenia. Zamiast atakować mnie pojedynczo, z odskokiem, robią tłok i przeszkadzają sobie nawzajem. Po pierwszym ataku idą nurkowym lotem w dolinę, tę 109 samą, która tak długo nie chciała mnie wypuścić. To jest koniec. Robię ostro skręt przez plecy. Zamroczyło mnie, tracę chwilowo wzrok, księżyc poczerniał. Wrąbałem pełny gaz. W moment później znalazłem się kilkadzie­siąt metrów od Liberatora. Na wszelki wypadek oglądam się, czy Japończycy jakimś cudem nie wleźli mi jednak na ogon. Nic, tylko księżyc na niebie. Natomiast załoga Liberatora wzięła mnie za wroga. Samolot wije się w powietrzu bezradnie jak raniony koń. Dodaję jeszcze trochę gazu, zbliżam się na kilkanaście metrów, kołyszę skrzydłami. Wreszcie zro­zumieli. Odpowiadają lekkim zwisem w lewo, uspoka­jają się. Lecimy razem. Nad Kunmingiem i lotniskiem mgła. Benzyny nie mam za wiele na krążenie i czekanie. Liberator także. Podekscytowany, poprawiam maskę tlenową na ustach, czynię to lewą ręką. Perfumy. Takie same, jakich używa żona, francuskie. Skąd, do diabła? Oczywiście, nowe rękawice! Miałem je ostatni raz na rękach w Waszyngtonie, potem zostały w wizytowym mundurze. Robię zakręt w kierunku świątyni. Jest! Wierzcho­łek wystaje nad mgłę. Cholerna ulga. Teraz już mam położenie lotniska. Podchodzę do Liberatora, daję znak, żeby lecieli za mną. Lotnisko jest wyposażone w urządzenia do lądowa­nia w nocy, ale zobaczyć światła przez ten puszysty opar nie jest łatwo. Poza tym jest tu tylko jeden pas do lądowania i trzeba go dokładnie umiejscowić, bo poza nim grozi kapotaż i pożar. Samoloty są na wagę złota. Na zredukowanym gazie zanurzam się w mgłę. Wskazówka wysokościomierza mówi, że ziemia powin­na być tuż, ale ziemi nie widać. Nerwy nie wytrzymują, szarpię gaz, idę do góry. I jeszcze raz. To samo. Biorę się w garść, na benzynomierzu strzałka drga koło czerwonego napisu: „Danger" (niebezpieczeństwo). Idę uparcie w dół, nareszcie widzę ziemię. Jestem mokry od potu. Ostrożnie sadzam samolot, manipulując lekko hamulcami, żeby nie „przesmarować" lotniska, bo u skraju jest jezioro. Odpinam haubę pod szyją i znowu czuję delikatny zapach perfum. Za mną ląduje Liberator. Okazuje się, że mieliśmy wizytę na lotnisku: przyle­cieli Japończycy na bombardowanie. Nie mogli znaleźć lotniska pod mgłą, zrzucili bomby na miasto. Zginęło kilkaset osób na ulicach. Profesor Ho mówił mi potem: — Wyszła ode mnie zaraz po panu, wcześniej niż inni goście. Chińczyk od rykszy został lekko ranny. Ona zginęła. Gładził chryzantemę pomarszczonymi palcami. — Ona wiedziała, że już nie będzie nigdy grać. POJEDYNEK NAD HONGKONGIEM Stoczyłem go w pidżamie, a zawinił właściwie Tex. Po napisaniu listu do żony położyłem się na polowym łóżku, nastawiłem radio i słuchałem japoń­skiego propagandowego programu („Wracajcie do swoich pięknych kobiet, po co walczycie? Wojny nie wygracie, Japonia ze swoimi sojusznikami podbije cały świat"), przeplatanego dobrą kontynentalną muzyką. To były złe godziny — ten czas, kiedy nie miało się nic do roboty. Nie z powodu gadaniny japońskiej spikerki, która zresztą mówiła przyjemnym, niskim głosem, ale słuchając muzyki, zaczynało się najpierw myśleć o przyjemnych chwilach z Europy (kawiarnia, klub, bal), a potem nieodwołalnie ogarniała człowieka nostalgia za krajem, myśl o tym, co się tam teraz dzieje. Co z tego, że jestem na froncie, że latam, że warunki są bardzo ciężkie, a walka niebezpieczna? To wszystko było luksusem w zestawieniu z warunkami w okupowanej Polsce. Byłem tu wolny. O świcie miałem startować na rozpoznanie i ostrzelanie japońskich lotnisk w okolicach Kantonu i Hongkongu. Generał Claire Lee Chennault chciał mieć koniecznie najświeższe wiadomości z tego rejonu. No i właśnie wtedy napatoczył się major Tex. Wszedł do pokoju, jak zwykle ozdobnie kołyszący się w biodrach. — Kto ma ochotę pojechać do Kuejlinu na drinka? 112 Nie miałem ochoty. Przecież startujemy o świcie. Lot jest odwołany. Pogoda? Nie. Stwierdzono zbyt silną osłonę w rejonie Hongkongu i Kantonu. Masa myśliwców i w ogóle. Dzisiaj poleciały na rozpoznanie trzy samoloty i żaden nie powrócił. Ale czy mimo to nie za późno na Kuejlin? Na przyjemność nigdy nie jest za późno. Zoba­czy pan... Robiło się szaro, kiedy w barze podsumowaliśmy wyniki: śliczne Chinki przegrały pieniądze, pierścień z czterokaratowym brylantem i broszę ze szmaragdem. Tex przegrał dalsze 120 dolarów (a tak sobie obiecywał, że się odegra), a ja najmniej, bo tylko 20 dolarów. Mah-jonga znałem jeszcze z Kanady. Mimo to byłem zły jak chrzan, chociaż pan Kuo, właściciel baru, próbował ratować nasze morale mocną herbatą i francuskim koniakiem. Powrót na lotnisko był pod psem. Mgła tak gęsta, że reflektory jej nie przebijały. Tex od czasu do czasu gwałtownie hamował nad skrajem przepaści i miał w ogóle minę kozicy, która bada możliwości skoku na drugą skałę. Po powrocie natychmiast włożyłem swoją chińską jedwabną pidżamę i wlazłem pod koc. — Lot na rozpoznanie jest stanowczo odwołany — oznajmił jeszcze raz Tex, waląc się w butach na łóżko. Usnąłem z miejsca. Nie upłynęło jednak więcej niż kilkanaście minut, gdy mały Chińczyk jedną ręką ściągał ze mnie koc, zaś drugą ciągnął Texa za nogę. Wstawajcie! Japończycy bum-bum!!! Nieważne — mruczał Tex, myśląc, że chodzi o nalot. — Daj mi spokój. Ale do pokoju wszedł już oficer operacyjny z mapą 113 w ręku. Okazało się, że to bum-bum miało oznaczać nasz „zdecydowanie odwołany" lot na rozpoznanie japońskich lotnisk. — Start za pół godziny — oznajmił, wręczając nam instrukcje na piśmie. Nie miałem siły wyleźć z rozgrzanej pidżamy. Wobec tego kombinezon włożyłem wprost na nią. Pojechaliśmy. Nasze dwa P-40 stały pod pionową ścianą skalną gotowe już do startu. Tu a propos: amerykański myśli­wiec Curtiss P-40 miał bardzo charakterystyczną sylwetę. Układ 1300-konnego silnika i jego maska, a także wydatny kołpak śmigła upodabniały przód samo­lotu do nosatego pyska rekina. Ktoś wpadł na pomysł, aby uzupełnić to graficznie i po niedługim czasie latające w Chinach P-40 miały maski ucharakteryzowane bardzo sugestywnie na otwarty, zębaty pysk rekina. Podobno robiło to pewne wrażenie na japońskich pilotach. Możliwe. — Silniki sprawdzone, zbiorniki pełne, butle tleno­we uzupełnione, karabiny załadowane amunicją zapa­lającą, spadochrony leżą na skrzydle — meldował sierżant. Wiedziałem, że lot jest niebezpieczny. Zadanie „rozpoznania japońskich lotnisk myśliwskich" w języku mniej urzędowym znaczyło: należy we dwójkę lecieć w głąb obcego terytorium i sprowokować kilka gniazd os, aby je policzyć i przyjrzeć się im. Mechanicy także zdawali sobie sprawę, że nasze samoloty mogą wystar­tować teraz po raz ostatni. W tej sytuacji ich troskli­wość objawiała się w sposób spontaniczny i przesadny: nakładali mi spadochron tak, jakby ubierali primabale­rinę, która za chwilę ma wystąpić na najważniejszej scenie świata. Mapy nie budziły zaufania. Zdarzało się, że miasto, które wedle mapy powinno znajdować się na prawym 114 brzegu jakiejś rzeki, w rzeczywistości leżało na lewym. Odległości także nie były dokładne, brakowało wielu orientacyjnych punktów. To samo dotyczyło biulety­nów pogody. Z reguły były nieaktualne, a poza tym pogoda nad Chinami jest niezwykle kapryśna. Sygnali­zowane „miejscowe małe opady" potrafiły przemienić się w huragan. Do kieszeni kombinezonu schowałem więc mapę Chin drukowaną na jedwabiu i mały kompas, przypasałem obowiązkowo nóż myśliwski, na piersi pistolet — rzeczy niezbędne w wypadku przymusowego lądowania czy skoku. Zapałek jak zwykle zapomniałem, bo nie palę. Trzeba było włazić do kabiny. W czasie mojej całej' kariery pilota przypominał mi się zawsze w tym momencie mój przyjaciel, Stanisław Sielański, znany w czasach przedwojennych aktor. „Ludzie siedzą wygod­nie w fotelach, biją brawo, krzyczą: Stasiek, Stasiek!!! — mawiał — a ja mam zimno pod kolanami, robię głupią minę, czasem się pocę, a oni biorą to za talent". Znałem dobrze to pierwsze podniecenie. Mechanicy przypasali mnie, sprawdziłem stery, przetarłem celownik, rzuciłem okiem na przyrządy, nałożyłem swoje mocno już przybrudzone rękawice. W chwilę potem sterczące łopaty śmigła zamieniły się w przezroczysty, kryształowy krąg. Silnik ryczał. Za­mknąłem kabinę i poczułem się jak w szklanej bańce. Po lewej z kolei próbował silnik Tex. Podniosłem rękę: gotów! Tex odpowiedział skinie­niem głowy. Weszliśmy na pas startowy. Biedny Wiercipięta usiłował mi towarzyszyć i teraz, ale wicher śmigła kołującego samolotu zmiatał go w tył. Pies koziołkował, padał i podnosił się znowu. Poszliśmy w górę. Kurs na południowy wschód. Lotnisko zamieniło się w nieregularny plaster pomiędzy górami, po kilku minutach zupełnie znikło. Tex leciał 115 po lewej, w odległości około 200 metrów. Słońce wschodziło, niestety, horyzont przed nami od strony oceanu był zamglony. Ano, zobaczymy. Na razie można tylko ustawić manetkę na ekonomiczną mie­szankę. Benzyny zabraliśmy, ile tylko było można. Powinno wystarczyć, aby dolecieć nad cele i wrócić. Rezerwa dodatkowa przewidziana na 20 minut lotu. Nie stać nas na błądzenie. Trasa do Hongkongu to mniej więcej 515 kilometrów, z tego większość nad okupowanym terytorium. Kanton od Hongkongu dzieli około 130 kilometrów. W dole góry ponad 3 tysiące metrów i dżungla. „Do domu daleko". Jedyne, co w tej chwili wiąże, to jedwabna chustka od żony na szyi. No i myśl. Za parę tygodni ma zostać matką. W lusterku pilota widzę tylko swoje oczy, reszta twarzy jest zasłonięta haubą i maską tlenową. Słońce przygasa za mgłą, rozżarzona kula zamienia się w pomarańczowy placek. Przed nosem wyrasta coraz wyższa ściana chmur. Tex przybliża się, kołysze lekko skrzydłami, wskazuje mi ją. Uśmiecham się do niego, chociaż oczywiście on nie może tego widzieć, i czynię ręką wyrazisty gest: musimy się przebić! Takie chwile bardzo zbliżają ludzi. Lecimy we dwóch. Obaj wiemy, że w promieniu wielu mil jest tylko jeden życzliwy człowiek. Słońce znikło, zrobiło się ciemno. Skały przybrały kolor fioletowy, w niektórych miejscach granatowy lub czarny. Ptaki uciekają gromadnie przed burzą, przypa­dają do ziemi. Strzałki przyrządów pulsują coraz bardziej nerwowo, busola roztańczyła się zupełnie. Coraz trudniej utrzymać kurs, samolotem zaczyna rzucać jak zabawką. Podchodzę do Texa i wskazuję niebo nad nami. Zrozumiał i ciągnie razem ze mną w górę, aby być jak najdalej od skał. Grzmotów jeszcze nie słyszę. Widzę tylko coraz częstsze, srebrno-fioletowe, nieregularne pęknięcia bły- 116 skawic. To zupełnie tak, jakby ktoś uderzał w czarną ścianę chmur i ściana pękała rysami podobnymi do korzeni drzew. Te pęknięcia stają się coraz częstsze, wyraźniejsze, bardziej groźne. Czuję chłód i przypomi­nam sobie, że pod kombinezonem mam tylko cienką jedwabną pidżamę. Na ziemi jest źle. Widzę jeszcze sczesane wichurą korony drzew, pod samolot podlatują czasem jakieś porwane gałęzie. Omiatam wzrokiem horyzont. Front burzowy jest zbyt duży, nie stać nas na omijanie, nie starczy benzyny. Zdenerwowany Tex łamie kodeks zachowania ciszy radiowej w pobliżu nieprzyjaciela: Słuchaj, to nonsens pchać się w to świństwo. Zgadzam się. Ale musimy za wszelką cenę rozpoznać lotniska. Śmieje się w słuchawkach. Obaj wiemy to samo: musimy wykonać zadanie. Widzę Texa pomiędzy szczytami, wiatr nim pomiata. Moja busola tańczy jak tarcza ruletki. Tex przybliża się. Chcemy lecieć razem, aby się nie zgubić, ale jest coraz gorzej. Porywisty wicher tasuje nasze samoloty z prawa na lewo i z lewa na prawo, jak karty. Błyskawice zaczynają zlewać się w jedno oślepiające światło. Busola jeździ od 100 do 360. I wreszcie lunęło. Zewnętrzny świat przestaje istnieć, wszystko zamienia się w jedną mgławicę. Strumienie wody zamazują szyby kabiny, widoczność spada do zera. Lecę na przyrządy, ale i to nie jest łatwe. Sztuczny horyzont wyczynia akrobacje na tarczy i nie jestem pewny swego położenia. Wydaje mi się czasem, że lecę na plecach albo że zwalam się do ziemi. Czuję ciałem nieprzewidziane obciążenia — jak w głębokich ślizgach na skrzydło. Tex oczywiście znikł. Na wszelki wypadek, aby się z nim nie zderzyć, usiłuję wziąć poprawkę w kierunku Indochin Francuskich. Jestem teraz sam, zamknięty w 117 ciasnej, oszklonej kabinie, oblanej wodą i oświetlonej sinym światłem błyskawic. Cały świat to tylko nafosforyzowane, mżące zielonkawym blaskiem tarcze przy­rządów. Nikt nie może teraz wiedzieć, gdzie jestem i co robię. Idę uporczywie w górę, aby wyjść z burzy. Wpatru­ję się w przyrządy, żeby nie przeciągnąć maszyny i nie zwalić się na ziemię z powodu utraty szybkości. A jeżeli burza pokryła także Kanton i Hongkong? Jeżeli, to trzeba będzie skakać, trudno. Tylko ta pidżama. Do snu jestem przygotowany, do skoku nie. Do błądzenia w górach także nie. W pidżamie całkiem głupio. Wtedy zaczęło się przejaśniać przed maską samolo­tu. Zanim zdołałem zdać sobie z tego sprawę, wysko­czyłem jak torpeda ponad chmury. Oślepiające, spokoj­ne słońce, jasne niebo, artystycznie ułożone pode inną chmury. Spokój. Jakby to wszystko przed chwilą było bajką. Po lewej stronie, w odległości około 500 metrów, na tle puszystych białych chmur widzę sylwetkę samolotu Texa. Zbliżamy się do siebie i obaj kołyszemy lekko skrzydłami z wielkiej satysfakcji. Patrzę na ten rekinia-sty pysk jego maszyny, uśmiecham się: „No, chłopie, znowu możemy być «rekinami». A przed chwilą czym byliśmy obaj?" Busola uspokoiła się, serce także zwolniło. Otwie­ram kabinę na kilka minut, przecieram celownik i okulary lotnicze. Samopoczucie dobre. Jedno, co pozostało po burzy, to niepewność, czy jesteśmy na dobrym kursie. Krążenie mogło nam zabrać cały zapas paliwa i trzeba będzie lądować na obcym terytorium albo skakać. Oznacza to błądzenie miesiącami w górach, zanim dotrzemy do bazy. A żona dostanie lakoniczny telegram: „Witold Urbanowicz zaginął w czasie lotu", 118 Brama wjazdowa do miasta Według obliczonego kursu powinniśmy być już nad Kantonem. Daję znak Texowi, że nie ma co, schodzimy pod chmury. Trzymamy się razem. Nasze skrzydła prawie się dotykają, wskazówka wysokościomierza miarowo opada. Czy nie nadziejemy się na wierzchołek 119 skalny? Zaczynam się cokolwiek denerwować, ale trzymam stery z największą możliwą precyzją i obser­wuję kącikami oczu skrzydło Texa, aby się z nim nie zderzyć. Przebijamy chmury. Pod nimi duża, srebrna po­wierzchnia wody, a na niej kilkanaście statków handlo­wych i wojennych. Tuż z lewej strony pod nami, na wzgórzu, świątynia buddyjska. Zgadza się: Kanton. Przed nami w odległości około półtora kilometra czwórka myśliwców japońskich. Lecą w naszym kierun­ku. Wyrzucamy natychmiast zbiorniki paliwa (robi się to zawsze przed walką z myśliwcami). Odbezpieczam karabiny. Jestem gotów. Nagle przypominam sobie, że naszym zadaniem jest rozpoznanie. Wobec tego włazi­my z powrotem w chmury, trzymamy kurs na Hong­kong. Po jakimś czasie znów schodzimy w dół. Tym razem mamy pod sobą ocean. Widzę trzy torpedowce i cztery tankowce, kołyszące się na wodzie lekko jak zabawki. Widoczność zresztą kiepska, podstawa chmur wynosi zaledwie 3900 metrów, a najwyższy szczyt skalny na wyspie Hong ma 952 metry. Pomiędzy ziemią a warstwą chmur włóczą się pojedyncze obłoki. W dodatku zalega silna mgła przestrzenna. Idealna pogo­da do zderzenia się z innym samolotem. A z rozpozna­niem trzeba się spieszyć. „Zabawki" na wodzie błyskają małymi ognikami i dookoła naszych samolotów ukazują się czarne bukiety wybuchów. To Japończycy witają nas ogniem artylerii przeciwlotniczej. Przedstawienie się zaczyna. Dymów coraz więcej i coraz bliżej. Jeden z pocisków wybucha tuż koło samolotu Texa, drugi za ogonem mojej maszyny. Podrzuciło mnie jak w czasie burzy, silnik się zachłysnął, lecz chwycił ponownie. Serce zaczyna mi bić gwałtownie i czuję, że mam gorące policzki. Skręcam w stronę lądu. Pod lewym skrzydłem widzę 120 Hongkong, pod maską — lotnisko z ustawionymi w rzędach samolotami. Na zachód od Hongkongu czerni się na wodzie wyspa. Nurkujemy z Texem na lotnisko. Dopiero teraz rozpoznaję, że ustawione na nim samolo­ty to drewniane makiety. Japończycy bluffują. Gdzie schowali prawdziwe? A są. Od strony Macau leci w naszym kierunku osiem myśliwców typu „Zero". Nur­kują wprost na nas. Walki nie możemy przyjąć. Naszym zadaniem jest „rozpoznanie za wszelką cenę". Od wschodu szorują za nami następne cztery „Zera", na kadłubach czerwienią się duże koła. Srebrne nitki pocisków przeszły koło mojej kabiny. Chowam się w chmurę, ale oczywiście nie mogę długo w niej zostać. „Zer" w powietrzu jest coraz więcej. Staram się zorientować, skąd startują. Na wschód od Hongkongu widzę coś w rodzaju lotniska, na nim mnóstwo jedno- i dwusilnikowych samolotów. Nurkujemy razem z Texem, samoloty gwałtownie rosną w celownikach, kąci­kami oczu penetruję, czy przypadkiem nie siedzą nam na ogonach jakieś „Zera". Z wysokości około 150 metrów strzelamy. Bucha kilka czarnych dymów, nasze zapalające pociski spenetrowały cel. Japończycy na lotnisku, zaskoczeni, biegają w różne strony albo padają na ziemię. Tex o mały włos nie pakuje się w jakiś barak. Robimy skręt na skraju lotniska. Niestety, japońscy myśliwcy zagrodzili nam drogę od zachodu, północy i wschodu. Ratuje nas tylko kiepska widoczność i poje­dyncze duże chmury, w których chowamy się co chwila, tracąc ze swych ogonów skośnookich przeciwni­ków. Po zachodniej stronie ujścia Perłowej Rzeki znowu widać lotnisko, z którego startują samoloty. Schodzimy w dół, pomiędzy koronami palm lecimy w tę stronę. Trzymam palec na spuście karabinów maszynowych, obserwuję powietrze, uważam; żeby nie zderzyć się z Tcxem. Przelatujemy nad zmagazynowanymi beczka- mi. Jest ich kilkaset. W cieniu palm leży masa skrzyń, prawdopodobnie amunicja. Na drodze przystają samo­chody ciężarowe, Japończycy strzelają do nas. Lotnisko zostało widocznie już zaalarmowane, bo od północy krążą nad nim myśliwce. Staram się uchwycić realną ich liczbę, ale widoczność kiepska i jestem podekscyto­wany. Ostrzeliwujemy lotnisko. Znów czarne dymy buchają z samolotów, zapalił się także jeden barak. Od wschodu widać czarną ścianę chmur. Decydujemy się wycofać w tę stronę. Dolatujemy nad Hongkong. Nad centrum miasta atakują nas dwa „Zera". Robię skręt i biorę na celownik jedną z maszyn. Japończyk jest jednak mistrzem w walce. Nie tylko wyrywa się z celownika, ale sam wsiada mi na ogon. Z tej strony każdy myśliwiec jest bezbronny. Decyduje — oprócz talentu pilota — zwrotniejsza maszyna. Nawet gorszy pilot ma większe szanse w pojedynku, jeżeli jego samolot jest bardziej zwrotny. Nasze P-40 były cięższe niż japońskie „Zera", które między innymi nie miały pancernej płyty, chroniącej pilota od tyłu. Wprawdzie wystarczyło dostać w silnik czy w inną czułą część, aby być zestrzelonym, niemniej płyta pancerna za plecami miała duży wpływ na samopoczucie pilota. Japończyk kilkakrotnie dochodził na odległość strzału. Wymykałem mu się. Kiedy ja z kolei miałem na celowniku sylwetę jego samolotu od tyłu, tamten wpadał w panikę, wyczynia! akrobacje, bronił swego ogona, aby tylko strząsnąć z niego grożącą mu śmierć. Tex znikł gdzieś ze swoim skośnookim, zostałem sam. Ktoś z nas miał zginąć: Japończyk albo ja. Wolałem, żeby to był on. Każda moja z nim walka trwała kilka minut i za Każdym razem zdawało mi się, że to godziny. Walczy­liśmy nad dachami Hongkongu, tłumy przechodniów przyglądały się nam ciekawie, ryksze zatrzymywały się, 122 ich pasażerowie mieli za darmo widowisko. A myśmy obaj walczyli o życie. Wolałem walkę z niemieckimi myśliwcami, którzy byli mniej natrętni niż Japończycy. Japońscy piloci marzyli o zwycięstwie za wszelką cenę albo o śmierci w walce i zostaniu bohaterami narodowymi, byli nieludz­ko fanatyczni. Ja takich wysokich ambicji nie miałem. Chciałem wrócić żywy do bazy, zdać raport generałowi Chennaultowi, napisać list do żony, przespać się i zagrać wieczorem w mah-jonga. Musiałem go zestrzelić. Ściągnąłem drążek na siebie i podtrzymałem nogą pedał celem utrzymania maski samolotu na horyzoncie (byłem w głębokim lewym skręcie). Japończyk miał za dużą szybkość i jego samolot musiał zakreślać luk o wiele większy niż mój. Mógł tego uniknąć, ale nie zorientował się w porę. A tak lazł mi na celownik. Będąc jakieś pięćdziesiąt parę metrów od jego ogona, naciskam spust karabinów maszynowych. Karabiny milczą. Pociemniało mi w oczach i zrobiło mi się gorąco na całym ciele, jakbym wpadł do wrzątku. — O, jasna cholera, karabiny się zacięły! — mówię głośno (tego paskudnego cholerowania nauczy­łem się w wieku sześciu lat i, niestety, nie wyzbyłem się go do dziś). Naciskam znowu spust — i znowu nic. Ogarnia mnie wściekłość. Idę za Japończykiem mimo wszystko, mimo że nie mogę mu nic zrobić. Nie ma żadnego wyjścia. A tamten zachowuje się tak, jakby rzeczywiście wyczuwał, że to jego ostatnie sekundy na tym świecie. Machnął gwałtownie beczkę i w tym momencie otwarła się w jego samolocie lewa goleń podwozia. Przyrządy musiały mu to pokazać. Pomyślał, że jest postrzelony. Na pełnym gazie zaczął więc wyrywać w stronę pól ryżowych. Ja z zaciętymi karabinami maszynowymi za nim. Mam go idealnie na celowniku. 123 żeby choć jeden pocisk, jasna cholera, żeby choć jeden!... Japończyk traci nerwy do reszty. Nie wie, że zacięły mi się karabiny. Wie tylko, że wisi nad nim śmierć. Słucha instynktu stworzenia chodzącego po ziemi: ucieka w dół, zniża lot, próbuje lądować. Ale jest już właściwie nieprzytomny. Na dużej szybkości zderza się z ziemią, robi młynka, zapala się. Jestem wolny, moja radość nie ma granic. Nie dlatego, że tamten rozbił się, lecz dlatego, że ja żyję i mam szanse powrotu. Kwestia instynktu zachowania życia. Lecę nad Kanton. Liczę samoloty w powietrzu i szukam lotnisk. Strzelają do mnie z ziemi, smugi pocisków oplatają mój samolot. Ale widoczność jest kiepska (Amerykanie mówią: „wszawa"). Utrudnia to wprawdzie rozpoznanie, ale z drugiej strony chroni mnie przed oczyma Japończyków. Stwierdziłem w czasie swojego pobytu i walk w Chinach, że Japończycy w ogóle mają słaby wzrok. Tu w nawiasie: według opinii Anglików polscy piloci myśliwscy mieli doskonałe oczy i wysoko rozwiniętą „inteligencję w powietrzu". Możliwe, że była to w dużej mierze kwestia bardzo wnikliwej selekcji w polskim lotnictwie myśliwskim. Byłem przez trzy lata instruktorem w szkole myśliwskiej w Dęblinie i sam znam tę sprawę: jeżeli któryś z pilotów okazał się mało bystry na ziemi i w powietrzu, spławiałem go do eskadry mojego kolegi, aby dla pewności jeszcze on sprawdził. Jeżeli obie opinie były zgodnie negatywne, kończyła się definitywnie kariera myśliwca. Koło Kantonu widzę jeszcze jedno lotnisko, na nim samoloty. Niestety, jestem bezbronny, nie mogę ich ostrzelać. Nagle jak piorun z jasnego nieba (znów szkoła dziadka — to powiedzenie) szurnęły na mnie aż cztery 124 „Zera". Atakują mnie z lewej strony. Do chmur mam jeszcze kawał drogi i robi mi się nieprzyjemnie. Daję pełny gaz i manewrując samolotem, aby utrudnić im celowanie, pruję w kierunku chmur. W myśli proszę swojego Anioła Stróża (modlić się w tym wypadku nie wypadało, byłoby to dziadostwo), żeby mi trochę szybciej podsunął tę kurtynę. Pakuję się w chmury na maksymalnej szybkości, lecę na przyrządy i czekam, kiedy rozbiję się o jakiś skalny grzbiet. To także jest niemiłe, więc wychodzę nad chmury. Oczywiście cała czwórka „Zer" czeka tam już na mnie. Bardzo się ucieszyli i z miejsca zaczynają ostrzeliwać. Zaczynamy bawić się w kota i mysz. Uciekam w chmury i wyłażę z nich. Nie mam innego wyjścia, w tej grze to ja jestem myszą. Sytuacja jest wciąż nieprzyje­mna: w górze Japończycy, w chmurach skały. Mogę tylko oczekiwać, że znudzi im się ta zabawa. Nie zanosi się jednak na to, wobec czego ostatecznie wchodzę w chmury. Trzeba zaryzykować, a raczej wybrać mniej­sze ryzyko. Lecę w chmurach na przyrządy: wpakuję się czy nie? Bardzo męczące jest takie czekanie na zderzenie, więc po upływie 30 minut decyduję się i wychodzę do góry. „Zer" nie ma. Jest pustynia pofałdowanych chmur, miejscami wystrzelających ku górze jak gotyckie wieże, rozprażone słońce, samolot i ja, zamknięty jakby w potężnej półkuli z kryształu. Uczucie samotności jest tak silne, że na moment tracę wiarę w siebie. Czy dolecę do bazy? Za dużo było wrażeń w tak krótkim czasie. Burza, walka z zaciętymi karabinami maszynowymi, zabawa z czwórką myśliwców i teraz ta samotność. Nie ma tu nic, co przypominałoby ziemię. Rozja­rzona płaszczyzna poprzebijana miejscami górskimi szczytami, lśniącymi lodem. Tak chyba będzie się czul astronauta, który po raz pierwszy zbliży się do innej planety. 125. Problem w tej chwili najważniejszy to wyciągnąć jak najwięcej kilometrów z pozostałego zapasu benzy­ny. Dość silny wiatr spycha mnie na zachód. Radio zepsuło się, nie mogę porównać mapy z terenem. Będzie teraz sztuką trafić na własne lotnisko. Lecę na przyjęty kurs, łudząc się, że lecę dobrze. Do uczucia samotności dołącza się niepewność, czy kurs dobry i czy starczy paliwa. Powoli jednak uspokajam się i zaczynam myśleć o innych rzeczach. Bardzo ciekawe, że w czasie walki żyłem swoimi latami dziecięcymi. Nie zdawałem sobie dotychczas sprawy, jak ważne są nawet drobne momenty w życiu dziecka, jak mocno zostają zarejestrowane w pamięci, chociaż się na ogól o tym nie wie. A przecież właśnie te obrazy przelatywały mi błyskawicznie, ale niezmiernie ostro przez pamięć. Najpierw moja babka. Była bardzo religijna i wojowała ze mną, aby mnie tak wychować. Nie była to sprawa łatwa, muszę przyznać. „Gdy będziesz w niebezpieczeństwie, to pomódl się do swojego Anioła Stróża" — mawiała. Ale babka nie była nigdy pilotem myśliwskim i nie wiedziała, że w czasie pojedynku, zwłaszcza na małej wysokości, nie ma czasu na modlit­wę. Ja zaś byłem ciekawy i wciąż męczyłem babkę, jak też może wyglądać Anioł Stróż. Więc raz babka pokazała mi bardzo ładną młodą dziewczynę i powie­działa: „O, popatrz, ona ma twarz tak piękną jak anioł". Rezultat był taki, że z miejsca zacząłem się rozglądać za dziewczynami, czy też jeszcze któraś nie ma takiej anielskiej twarzy. Babka martwiła się, bardzo niezadowolona: „Dziecko, przecież ty masz osiem lat!" I zamiast dwóch obwarzanków kupiła mi za karę tylko jeden. Potem mi poradziła, abym nigdy nie szukał aniołów między kobietami, bo to na nic. A ja znowu nie mogłem się pogodzić z myślą, aby na przykład nieogolony mężczyzna mógł być podobny do anioła. 126 Dziadek utwierdził mnie w tym przekonaniu, a gdy jeszcze nieogolony kozak skradł mu cały słój wiśni zalanych spirytusem („Gorszy od diabła", powiedział wtedy dziadek — oczywiście kozak, nie słój z wiśnia­mi), wolałem już wrócić do koncepcji podsuniętej przez babkę. Te wszystkie myśli — dziecinne i śmieszne — jak błyskawice przeszywały mi mózg w momentach, kiedy mogłem zginąć. Ale teraz... Wskazówka benzynomierza zaczyna drgać nerwo­wo koło czerwonego pola, na którym napisane jest słowo: „Danger". Do lotniska — według obliczeń — mam jeszcze 20 minut lotu. Nie dociągnę. „W niebezpieczeństwie pomódl się do swego Anioła Stróża". Nie uczyniłem tego, byłem zbyt hardy.. A jednak ni stąd, ni zowąd wiatr zmienił kierunek i pchał mój samolot z dość dużą siłą. Przymknąłem gaz i szybowałem. Trzeba koniecznie znaleźć lotnisko. Ale jak? I nagle zauważyłem dużą lukę w chmurach, a przez nią znajome, charakterystyczne góry, podobne do wież rozstawionych na płaszczyźnie. Kuejlin! Na przymknię­tym gazie schodzę pod chmury. Po lewej lotnisko i na nim samoloty. Jestem spocony jak mysz. — Good boy, dobry chłop - myślę o swoim Aniele Stróżu, do którego nigdy nie umiałem się modlić. — Morowy chłop. Przy lądowaniu silnik staje z braku benzyny, łopaty śmigła nieruchomieją. Pierwszy wita mnie uszczęśliwio­ny Wiercipięta. Gramoli się na skrzydło, potem do kabiny. Zdaliśmy raport generałowi Chennaultowi. Wobec stwierdzonej koncentracji lotnictwa japońskiego w rejonach Kantonu i Hongkongu zdecydowano się zaatakować bazy lotnicze na Formozie. Tego wieczoru znowu byliśmy z Texem w barze w 127 Kuejlinie i znowu obserwowałem delikatne, wypielęg­nowane, z paznokciami pomalowanymi na perłowo palce Chinek. Podnosiły kamienie mah-jonga z kości słoniowej i wykładały je na zielony marmurowy stół. Twarze miały nieruchome i nic nie można było z nich wyczytać: czy spodziewają się wygranej, czy boją się przegranej? Ale obserwowałem je mimo to. Stary nawyk po babce. PUSTELNIK Z JIUJIANGU Kapitana Yanga znałem dobrze. Jego młodziutką żonę o zeuropeizowanym imieniu Lili również. Miała urodę egzotycznego ptaka i pochodziła z Suczou, gdzie równie łatwo o piękne kobiety, jak o kwiaty. Tego dnia stawili się oboje. - Leci pan jutro na ostrzeliwanie japońskich lotnisk w okolicy Jiujiangu? — Jeżeli pogoda dopisze. - Bo w okolicy Jiujiangii, na górze Lu, mieszka pustelnik... — Kto taki? - Pustelnik. Czy mógłby pan zrobić nam przysłu­gę? — Pochwycić pustelnika? Żona kapitana Yanga uśmiechnęła się. — Nic. Przekazać mu list i pieniądze. W pierwszym momencie zareagowałem ściśle „ope­racyjnie". Odszukać górę i jakiś mikroskopijny zapewne domek na terytorium okupowanym, tuż koło myśliw­skich baz japońskich?... To mogło być interesujące. Jako podchorąży trenowałem zrzucanie meldunków ciężarkowych z samolotu, miałem w tym niejaką wprawę i wygrałem parę zakładów, natomiast w czasie wojny tego rodzaju zadań nie wykonywałem. Sportowo byle to o wiele bardziej interesujące niż ostrzeliwanie 120 lotnisk z lotu koszącego. Ale po chwili uderzyło mnie :oś innego: co za list, u licha, kapitan Yang chce przekazać jegomościowi w głębi okupowanego teryto­rium? Przyjaźń przyjaźnią, zaufanie też, poza tym miło jest patrzeć na śliczną twarz jego żony, ale... Znałem jednak na tyle moich chińskich kolegów, aby wiedzieć, że jedno zbyt szczere zapytanie może zburzyć przyjaźń. Nie wszystkie urazy się wybacza. Czy rzeczywiście zależy panu na zrzuceniu listu? Bardzo. — I po chwili, już z własnej inicjatywy: — To jest mój ojciec. Z rodziny liczącej trzydzieści osób zostało nas tylko dwóch, resztę Japończycy wymordowali. Po tych przejściach ojciec zupełnie odciął się od ludzi. Chcę go tutaj sprowadzić, tu jest jednak bezpieczniej. To stary człowiek, przepuszczą go. List... Przerwałem mu: — Nie trzeba. Proszę dać, spróbuję. Wystartowaliśmy przed świtem. Było nas dwunastu. Lecieliśmy na przyrządy, trzymając się kursu, i na czas. Góry pod nami, nad głową gwiazdy, każdy samotny w swojej kabinie, połączony z kolegami i lotniskiem tylko siecią radiową. Powoli świtało. Zarysy gór stawały się wyraźniejsze, mgła na dole bladła, niebo na wschodzie szarzało, potem zaróżowiło się. Gwiazdy gasły jedna po drugiej. Z przestrzeni szedł dzień. Pod prawym skrzydłem zasrebrzyło się jezioro Pojang. A potem przed maską silnika wypełzła zza gór idealnie okrągła, miedziana tarcza słońca. Skaliste wierzchołki gór zapaliły się jak latarnie. Ziemia jeszcze drzemała, poszarzała, owinięta w mgły. Ta drzemka to oczywiście tylko pozory. Ktoś umiera, ktoś się rodzi, ludzie kochają się i walczą, a cały ten majdan leci razem z globem w nieskończoność. Komu to jest potrzebne i po co? Studiuję mapę i porównuję z terenem. Mgły na ziemi ustępują. Powinniśmy już być „na trasie". Jest! Spod prawego skrzydła wysuwa się jak szuflada kwa­dratowe lotnisko. Widzę urządzenia do lotów nocnych. Gdzie są samoloty? Aha, są! Zamaskowane pomiędzy drzewami, myśliwce i bombowce. Z tego wynika, że planowana jest wyprawa bombowa pod osłoną myśliw­ską. Trzeba je zrąbać, ale jeszcze nie teraz. Włączam radio, wywołuję bazę, nadaję szyfrem: — „Lotnisko w Nanczangu urządzone do lotów nocnych, zamaskowane bombowce w liczbie 24 i myśliwce w liczbie 32. Odbiór". Myśliwcy nie startują. Wniosek: Japończycy są przekonani, że przylecieliśmy na prowokację, że chce­my poderwać maszyny w powietrze celem dokładnego rozpoznania liczby i jakości. Może ich tu być więcej. Niech siedzą. Przyglądam się przeszkodom w okolicach lotniska. Jak nisko można zejść? Na północ od Jiujiangu drugie lotnisko, również z pozoru puste. Ale i tu siedzą zamaskowane samoloty. Tym razem bombowce dla ochrony przed ostrzeliwa­niem z lotu koszącego są otoczone dość wysokimi wałami ziemnymi. Dobrze. Idziemy dalej. Celem jest lotnisko w Wuchangu, rozpoznane tuż po zachodzie słońca. Wiadomość sprawdzona przez naszych obserwa­torów naziemnych. Sytuacja w ciągu nocy nie mogła się zmienić. Za chwilę będzie rąbanie. Sprawdzam odbez­pieczenie karabinów maszynowych. List? Tak, list. Wyciągam z kieszeni kombinezonu obciążony kamieniem woreczek, do którego Lili przy­wiązała swoją czerwoną chusteczkę. Diabli wiedzą, gdzie jest ta góra i kiedy znajdę czas na jej odszukanie. Patrzę na mapę. No, nie jest tak źle, góra jak smok. Słońce grzeje w sam nos i oślepia, nakładam okulary przeciwsłoneczne. Nad krętą, mleczną wstęgą rzeki Jangcy wiszą opary. Dookoła góry Lu chmury ułożyły się w kształt pierścienia, co zdaniem okolicznych 131 Stare miasto Kantonie Mieszkańców zapowiada trzydniowy deszcz. Kiedy zrzucić ten list? Teraz czy po ataku? Ano, sprawa rozstrzygnięta. Na tle nieba zauważy­łem czarne jak mak punkty. Jest ich dużo. To czekają na nas zaalarmowani myśliwcy japońscy, najprawdopo­dobniej z bazy w Wuchangu. Pchać się tam? Nie. To 132 samobójstwo. Jest ich trzy razy więcej. Mogliśmy ich zniszczyć na ziemi. Teraz już nie. Zawracamy do Jiujiangu na lotnisko, które przed chwilą mijaliśmy. Prędko! Szyk „schody w prawo". Atak! Smugi pocisków zapalających i świetlnych łączą samoloty z ziemią. Pył, dym, ogień. Ludzkie figurki 133 biegają jak mrówki w rozrzuconym kopcu. Kropki na niebie od strony Wuchangu rosną, są coraz większe. Zawracamy jeszcze raz, schodzimy nisko, powtarzamy atak. Znowu dymy i ognie, samoloty płoną. Dobrze: operacja jest błyskawiczna i zdecydowana. Japończycy chcieli przetrzymać nas nerwowo, nie startowali, natomiast zaalarmowali bazę w Wuchangu. Taktyka nie jest zła. Jeśli tamci nas przyłapią, nie będzie co zbierać. Nasza dwunastka — jak zwykle w czasie ataku — rozluźnia szyk. List? Jeśli zrzucać, to tylko teraz. Odrywam się od szyku. Przymknąłem gaz, szybuję, otwieram kabinę. Jest tam gdzieś ten cholerny domek? Jest. Stoi mała figurka, przypomina marionetkę z dziecinnego teatru, macha rękoma. Przymierzam się, pochylam samolot głęboko na skrzydło, rzucam wore­czek. Leci w dół jak czerwona egzotyczna ryba. Upadł. Oceniam odległość. Chyba kilometr od chatki. Jeden z naszych pilotów krąży nade mną, przekonany, że coś mi się stało i mam zamiar przymusowo lądować. Zamykam kabinę, daję pełny gaz, kołyszę skrzydłami; wszystko OK. Dołączam do szyku. Japończycy są po naszej prawej stronie jakieś 900 metrów wyżej. Nie atakują. Nie widzą nas. Inaczej siedzieliby już nam na karkach. Nasze samoloty są pomalowane na ochronny kolor, po górach plącze się przestrzenna mgła, nie jest łatwo zobaczyć nas z góry, a swoją drogą kiepskie oczy mają japońscy chłopcy. Lecimy doliną w szyku „jeden za drugim", nisko, dociskamy gaz. Byle dalej od tego miejsca, byle do lotniska. Wprawdzie mamy trochę amunicji w karabi­nach — akurat tyle, aby w razie czego nie sprzedać się za darmo — ale zadanie wykonane. Śmierć także powinna być opłacalna. Cztery tygodnie później dotarł do Hengjangu staruszek z góry Lu. Nie chciał zamieszkać w mieście. Znów wybrał sobie jakąś chatkę w górach za miastem. 134 Pewnego dnia kapitan Yang poprosił, abym udał się tam wraz z nim i jego żoną. Okazało się, że to wcale nie jest tak blisko. Starym sampanem płynęliśmy rzeką Siang przeszło godzinę, zanim przybyliśmy do miejsca, gdzie na skalistym brzegu czekało na nas dwóch przewodników i pięć zaspanych kucyków. Napiliśmy się w szałasie mocnej herbaty i ruszyliśmy w górę kamieni­stą i krętą drogą. Kucyki drobiły nogami, jak mogły, droga stawała się coraz węższa, a ja byłem bardzo zadowolony ze swoich długich nóg. (Właściwie to kucyk jechał pode mną, a nie ja na kucyku. Stopy mogłem w każdej chwili oprzeć na ziemi, jeśli sytuacja stawała się cokolwiek niejasna. To zresztą podobno zbyteczne. Te koniki dużo chodzą po górach i mają fenomenalne wyczucie równowagi, podobnie jak kozica, ale czego się nie robi dla dobrego samopoczucia). Byłem wobec kucyka bardzo nieśmiały i jeśli tylko zachciało mu się zlikwidować jakąś zabłąkaną kępę trawy, pozwalałem na to bez sprzeciwu, co zresztą robili i inni. Stawałem wówczas rozkraczony na ziemi, prostując kości i uważając tylko, aby mi wierzchowiec nie „wyszedł". Kiedy milkł stukot małych kopyt o kamienie, cisza stawała się niemal absolutna, tylko wodospady szumiały. Im wyżej wychodziliśmy, tym piękniejszy ukazywał się widok. Daleko w dole wiła się rzeka, widać było na niej drobne jak zabawki sampany z rozpostartymi żaglami. Po dwóch godzinach dotarliśmy do niewielkiej polany. Jasne, kłębiaste chmury znajdowały się już poniżej nas, nad nami było tylko czyste niebo i słoń­ce, grzejące bardzo mocno. Na polanie stała mikros­kopijna kamienna chatka, a przed nią jej gospodarz. Ubrany był w wyblakły płaszcz, długi po kostki, i był bardzo stary. Miał bielutkie włosy i wąską, si­wą brodę. Wyglądał na mnicha buddyjskiego. Jego dobre, wyblakłe oczy stawały się jednak czasem jakieś 135 nieobecne i ostre, czujne. Wyglądał wtedy na wizjo­nera. Nie poznawałem kapitana Yanga i jego żony. Tam w dole zdawali się być zupełnie przesiąknięci kulturą europejską. Teraz szczupła, opięta w mundur sylwetka kapitana i filigranowa figurka jego żony zgięły się w niskim, hieratycznym ukłonie, jakby żywcem przenie­sionym ze starego sztychu. Naśladowałem ich i też skłoniłem się bardzo nisko. Potem kapitan podszedł parę kroków i skłonił się znowu. Staruszek wyciągnął obie ręce i położył wąskie, brązowe dłonie na pochylo­nych ramionach syna. Głos miał niski i wcale nie starczy: — Witam was. Niech pokój będzie z wami. Oboje z Lili trzymaliśmy się dyskretnie w tyle. Tamci obaj mówili coś do siebie ściszonymi głosami, potem staruszek powiedział głośno: Trumna jest piękna. Dziękuję ci, synu. O takiej marzyłem, lecz czy drzewo tzu-tung nie jest luksusem w dzisiejszych czasach? Niech tradycji stanie się zadość. W naszej rodzinie zawsze stało w rezerwie osiem trumien z drzewa tzu-tung. Teraz jest nas dwóch, ojcze. Może niebo nie pozwoli, aby pogrzebała mnie wojna. A trumnę dla ciebie sprowadziłem z Syczuanu. Oczy staruszka stały się nagle jastrzębio przenikli­we. Patrzył na kapitana Yanga, ale wydawało mi się, że patrzy jak przez szkło. — Syczuan, drzewo tzu-tung ze słynnego Syczua­ nu... Synu, ludzie wynaleźli śmierć, która nawet nic grzebie umarłych, ponieważ nie szanują siebie. Purpu­ rowa chmura... I głowa powoli opadła mu na piersi. Zapadła cisza. Rozejrzałem się. W grocie obok domku rzeczywiście stała trumna, pięknie zabarwiona na kolor karmazynowy specjalnym barwnikiem, używanym wyłącznie do 136 barwienia trumien. Dla większego połysku i trwałości trumnę naciera się też specjalnym olejem o nazwie wu--tung. Chińskie trumny są duże i ciężkie, ciosane z jednego pnia drzewa, ich ściany dochodzą do trzydzie­stu centymetrów grubości. Był stary zwyczaj w Chi­nach, że w dowód szacunku i miłości syn ofiarowywał trumny swym rodzicom jeszcze za ich życia. Przecho­wywano je pieczołowicie, jako skarb rodzinny, i cieszono się nimi. W Ameryce, bardziej jeszcze niż w Europie, najlżejsza nawet wzmianka o śmierci uważana jest za nietakt. Amerykanie starają się zachowywać tak, jakby śmierć była towarzyskim nieporozumieniem, na który — w ramach dobrego wychowania nie powinno się zwracać uwagi. Nie znoszą myśli o śmierci — i to do granic obsesji. Dlatego bywa, że przedsiębior­stwa pogrzebowe, mając do czynienia z bogatymi klientami, szminkują trupy przed spaleniem w kremato­rium, aby nie wyglądały na umarłych. Chińczykom obce są tego rodzaju zahamowania. Śmierć jest dla nich rzeczą najnaturalniejszą w świecie, równie zwyczajną jak życie. Mają dla niej szacunek niepozbawiony wyczucia tajemnicy, dlatego dążą do tego, aby zwłoki zmarłych ocalić od zniszczenia. Trumny z drzewa tzu--tung leżą w ziemi nienaruszone po kilka wieków, drzewo nie ulega rozpadowi, raczej kamienieje. I dlatego ofiarowanie rodzicom trumien z drzewa tzu--tung, które jest rzadkie i drogie, jest dowodem miłości. Zostawiliśmy kapitana Yanga z ojcem, aby mogli porozmawiać spokojnie. Słońce przygrzewało bardzo mocno i Lili postanowiła wykąpać się w źródle po drugiej stronie polany. Brak kostiumu zastąpiła starą historią chińską: — Pułkowniku, młoda Chinka o nazwisku Cheng kąpała się w źródle i nie zauważyła, że nieznajomy stał na skale i podziwiał ją w kąpieli. Kiedy go spostrzegła, była skompromitowana, ponieważ wiadomo, że ogląda- 137 nie Chinki w kąpieli jest wyłącznym przywilejem jej męża. Nie było więc innego wyjścia z tego skompliko­wanego problemu: poślubiła ciekawskiego. Byli bardzo szczęśliwi. Czy nie sądzi pan, że kapitan Yang jest wystarczająco ciekawski? Proszę wobec tego siąść tutaj i uważać, aby kucyki mnie nie podglądały. Po czym znikła między skałami. Dzień był krótki, słońce schodziło na horyzont. W scenerii szczytów górskich zachód słońca bywa fascynu­jącym widowiskiem. Rozżarzone niebo ciemnieje i matowieje, potem nabiera głębokich tonów chabro­wych, razem z zapadającym słońcem wierzchołki pobliskich skał stają się ostre na tle ciemniejącego nieba, wszystko tonie w czerwieni, zlocie, niebieskości i seledynie, wstaje chłód. Potem niebo tworzy jakby potężną kopułę, nabijaną diamentami, szum wodospa­dów i strumieni przemienia się w wieczystą muzykę, którą przestaje się słyszeć, i wtedy opada wielka cisza. Rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy kolację. Obaj przewodnicy grali opodal w karty, palili fajki na bardzo długich cybuchach i kłócili się zawzięcie, choć półgło­sem. Staruszek znowu miał spokojne, dobre oczy. Opowiadał. A mówił pięknym językiem. Mówił o „swoich" górach, tych spod Jiujiangu, gdzie się urodził. O świątyni Tunglin-tzu, zbudowanej w czwartym wieku, gdzie jako dziecko zawsze wypijał herbatę u starego zakonnika. O kamiennym mostku. który nazywał się Mostem Nieba. O grotach, wodospa­dach i dzikich chryzantemach. O rzece Jangcy, która ma mleczne wody, i o jeziorze Pojang. O starych poetach, malarzach i o pierwszym cesarzu z dynastii Ming, który urodził się niedaleko Jiujiangu, którego rodzice umarli z głodu, gdyż ziemia jest tam uboga. Więc przyszły cesarz przez jakiś czas chodził po drogach i zarabiał śpiewaniem pieśni. O wielkim dziwaku Tao Chien. Przystąpił on do buddyjskiego 138 Towarzystwa Białego Lotosu, które jednakże pozwoliło mu na picie wina, gdyż był wielkim poetą. Tao Chien stawał się smutny, gdy w dzbanie widać było dno, zaś mnisi sądzili, że niebo wybaczy poecie spożywanie wina i wiele jego grzechów, gdyż służył on pięknu, które jest nieśmiertelne, ponieważ jest dobrem. Opowiadanie przerwały kucyki, które dla niewiado­mych powodów zaczęły szaleć po polanie. Parskały, rżały, biły kopytami o ziemię. Przewodnicy rzucili karty i porwali się na nogi, ja chwyciłem za karabinek, myśląc, że to wilki. Staruszek przytrzymał mnie za rękę. — O, nie. Jest tu taki dobrodziej w górach, który składa mi wizytę co noc, bardzo lubi konfitury, jest złośnikiem i nawet rewiduje mi mój domek. Niedź­wiedź. Ale co mu się dzisiaj stało? Niedźwiedź wyszedł na polanę, kucyki szalały. Zachowywał się rzeczywiście dziwnie. Jakimś niepew­nym kroczkiem, zataczając się i mrucząc, ganiał za biednymi kucami, przysiadając na zadzie i machając przednimi łapami. Staruszek wstał i zniknął za dom­kiem. Okazało się, że kocioł z jagodami, w którym robił wino, jest całkiem pusty. Niedźwiedź był urżnięty w trupa. Wcale nie chciał mordować tych dziwnych czworonożnych kreatur na polanie, tylko zapraszał je do zabawy. Ale kucyki były trzeźwe, gra nie była równa. Wreszcie jeden z przewodników — właściciel kuców — nie wytrzymał, porwał karabinek i dwa razy wypalił w powietrze. Pijany grubas przysiadł, popatrzył na nas arcygłupimi, maślanymi oczkami, rykną! z odrazą i zataczając się, z godnością znikł w ciemnoś­ciach. Przewodnicy poszli uspokajać kuce, które były bliskie histerii. Nie spaliśmy do rana. Domek kamienny był mikro­skopijny, mieściła się tam tylko jedna prycza z bambusu i stołek. A że było coraz zimniej, nawet przy ogniu, 139 kapitan Yang wydobył z torby podróżnej kawę i zacnego francuskiego benedyktyna. I staruszek nim nie pogardził, choć był buddystą. Rankiem zauważyłem na skale opodal groty wielką wygładzoną powierzchnię, a na niej równe rzędy wykutych liter. Staruszek wykuwał w skale nazwy obozów koncentracyjnych, także i tych w Europie, o których mu opowiedział kapitan Yang. Wróciliśmy na dół. Nigdy już nie widziałem ojca kapitana Yanga. Japończycy wypatrzyli z powietrza jego pustelnię i w niewiele dni po naszej wizycie zbombardowali ją z lotu nurkowego, sądząc zapewne, że to jakiś punkt obserwacyjny. Gdy doniesiono o tym kapitanowi i gdy wybrał się tam, znalazł swojego ojca martwego pod skałą, na której wykuwał nazwy obozów. Trumna stała nietknięta w grocie. Na skale, poniżej ostatniej wykutej nazwy, staruszek umazanym we krwi palcem napisał: „Ludzie, strzeżcie się ludzi". I niżej jeszcze, zupełnie już koślawo: „Purpurowa chm..." Nie wiem, o czym myślał, mówiąc o owej „purpuro­wej chmurze". Był rok 1943 i jeśli ten zagrzebany w górach starzec przewidział niedaleką już Hiroszimę, to można uwierzyć w proroków. Kapitan Yang sprowa­dził robotników i pochował ojca z wszelkim starożyt­nym ceremoniałem — na polanie, w górach, w karmazynowej trumnie z drzewa tzu-tung, sporządzonej w Syczuanie. Jeśli kiedykolwiek glob dosięgnie swego kresu, ta trumna na pewno dotrwa doń nietknięta, skamieniała w skale. Kapitana Yanga zestrzelono w parę tygodni później w obronie miasta Czangte. W kamiennej chatce na polanie zamieszkał podobno niedźwiedź. A Lili w parę miesięcy później spotkałem w Casablance. Leciała do Stanów z zamiarem kończenia studiów medycznych. CHIŃSKA WARSZAWA Miasto Czangte położone jest w północno-zachodniej części prowincji Hunan. Kiedy się leci od południa, tuż koło niego widzi się rzekę Juan, na wschód od miasta rozległe jeziora Tungting, zaś od północy góry. Samo miasto otoczone jest bardzo starym murem z sześcioma bramami. Charakterystycznymi punktami orientacyjnymi były dla nas dwie świątynie buddyjskie: Ta-Chiensze na południowy zachód od miasta i druga. Tao Jiian Tung („jaskinia kwitnącej brzoskwini"), opisywana wielokrotnie przez znanego chińskiego poetę Tao Yuanga. To spokojne i piękne miasto w 1943 roku zostało zaatakowane przez Japończyków i zrównane z ziemią. Wiele lat później w encyklopedii Colliersa zamieszczo­no o tym tylko krótką, suchą notatkę, podającą liczby i fakty. W rzeczywistości bitwa o Czangte była jedną z najbrutalniejszych i najbardziej krwawych w tamtej wojnie. Brałem udział w tej bitwie od początku do końca i widziałem tragedię Czangte. Było to barbarzyńskie przedstawienie. Pierwszą wiadomość o japońskiej ofensywie otrzy­maliśmy 28 października od naszego misjonarza w Czangte. Ten człowiek oddał naszemu lotnictwu ol­brzymie usługi, posiadał zresztą o wiele lepsze rozezna­nie niż cała kwatera główna generała Stilwella, dowód- 141 cy teatru wojennego Birma — Chiny — Indie. O ofensywie japońskiej kwatera główna Stilwella powiadomiła nas dopiero 5 listopada (gdy już od wielu dni atakowaliśmy Japończyków pod Czangte), „poprawia­jąc" zresztą rychło swoje doniesienie uwagą, że chodzi o „trening wojsk japońskich", bo Japończycy mieli rzekomo być niezdolni do zagrożenia miastu. Dysponowaliśmy czterema dywizjonami myśliwski­mi i dwoma lekkich bombowców. Po bitwie okazało się, że Japończycy stracili 15 tysięcy żołnierzy, z czego polowa została poharatana przez ataki z powietrza. Barak na lotnisku, w którym teraz spałem, obsługi­wany był przez małego Chińczyka Liu — bliźniaczo podobnego do Mr Chiena z baraku przejściowego. Tak samo nie miał więcej niż dziesięć łat i tak samo odznaczał się doskonałą pamięcią, jeśli tylko chciał. Jego pamięć była ściśle zależna od liczby cukierków, które otrzymywał od poszczególnych pilotów. Liu lubił słodycze, a ja lubiłem spać. Mały Liu szybko się zorientował, że budzić mnie trzy razy to za mało, wobec czego wziął się na sposób: budził mnie zawsze o pół godziny później, licząc, że strach przed spóźnie­niem łatwiej postawi mnie na nogi. Byłem więc zawsze poszkodowany. W pośpiechu zapominałem map albo pistoletów i nie miałem czasu na śniadanie. Wobec tego spróbowałem układów. — Słuchaj, kochany dowódco — mówię — jeśli będzie coś bardzo ważnego, to odkryj koc, chwyć za lewą nogę i kręć nią w lewo i w prawo aż do skutku. Jeżeli wieczorem będę wiedział, że o świcie mam lecieć, to wywieszę na poręczy łóżka czerwony szal. Jasne? A gdyby rozkaz przyszedł w nocy, to zapytaj oficera operacyjnego, czy naprawdę mamy zaraz wyskakiwać z łóżek. Układy te nie dały na razie rezultatów. Na drugi dzień mały Liu poderwał z łóżka mojego sąsiada, który 142 akurat miał dzień wolny od lotów, bo któryś z oficerów przewiesił mój czerwony szal na łóżko obok. Kilka dni potem Liu — bardzo zaspany — pomylił łóżka, budząc znów kogoś innego. Szybki w ubieraniu, a przy tym wyrwany ze snu i nie bardzo przytomny pilot nie pytał o nic, wskoczył do kabiny i poleciał. Fatalnie się to skończyło, bo zestrzelili go nad dżunglą. Przedzierał się do nas parę tygodni, ale nie miał pretensji o to, gdyż z zamiłowania był przyrodnikiem. Ale w końcu mały Liu nauczył się budzenia i nawet bardzo subtelnie je cieniował w zależności od sytuacji. Pewnej nocy pociągnął mnie za nogę tak gwałtownie, że cienkie bambusowe łóżko załamało się, a ja domyśli­łem się z miejsca, że lot jest naprawdę ważny. Mały Liu szybko naprawił łóżko i niezwłocznie zakopał się pod kocem (stary pułkownik chiński, szef administracji, długo będzie go szukał), a ja zacząłem chlapać się w zimnej wodzie, do której zresztą nigdy nie miałem przekonania. Samoloty były już gotowe do lotu, ustawione szeregiem na skraju pola. Mieliśmy zaatakować i ostrzelać kawalerię nieprzyjacielską w okolicach Czang­te. Pierwszy raz w życiu miałem atakować kawalerię, i to w dodatku mongolską (jakieś zupełnie egzotyczne oddziały, ściągnięte przez Japończyków z okupowanych terenów). Odległość od naszego lotniska do Czangte wynosiła około 320 kilometrów. Lecieliśmy lotem koszącym, tuż nad rzeką Siang-ciang. Teren był trudny: po obu stronach wysokie góry, w dole zarośnięte lasem wąwo­zy. Położenie kolumny kawaleryjskiej podano nam przez radio parę godzin temu, prawdopodobnie posu­nęła się ona już dość znacznie w kierunku Czangte, a zatem sprzyjało maskowaniu. Dysponowałem szykiem 15 samolotów, musieliśmy załatwić tę sprawę przez zaskoczenie, zanim sami nie zostaniemy wykryci przez 143 , Japończyków i zanim kolumna nie pochowa się po osłoniętych poranną mgłą chaszczach. Wznieśliśmy się trochę wyżej, ale obserwacje nic nie dawały. Kawalerię zdradziły dopiero orły, krążące wkoło nad pewnym miejscem. Tuż pod nimi zauważy­łem kilka niebieskich dymów, potem ogniska, wreszcie konie przy wodopoju i mrowie ludzi. Popłochu żadnego. Może nigdy dotąd nie zetknęli się z atakiem lotniczym, a może przypuszczali, że to samoloty japońskie. Widoczność poprawiała się, ale na atak było za wcześnie, gdyż zagłębienia skrywała jeszcze mgła. Odlatujemy na północ. Wiem, że za chwilę będziemy atakować, i jest mi głupio: samolotami na kawalerię. To jest rzeź, a nie walka. Ale z wysokości widać już było Czangte. Miasto paliło się. Artyleria japońska nie wybierała celów, waliła po prostu w największe skupiska domów. Nie było żadnej pomocy lekarskiej, rannych zżerała gangrena. Kolumna mon­golska dotrze do Czangte jednym skokiem. Idzie rżnąć ludzi, którzy nic im nie zawinili. Tamci w Czangte są bezbronni wobec kawalerii, kawaleria jest bezbronna wobec nas. Wojna jest rzezią, trudne?. Skręciliśmy gwałtownie w lewo. Przydusiliśmy samoloty do samej ziemi i pruliśmy pełnym gazem wzdłuż doliny. Słońce oświetlało już dokładnie całą scenerię: konie, ogniska i ludzi. Motyw dla malarza, poety lub reżysera filmowego: strome, oświetlone słońcem góry, ostre cienie w ich załomach, drzewa uwieszone na zboczach, lśniąca rzeka, żółty piasek, ogniska, konie. Spadliśmy na to wszystko ze swoimi maszynami i tysiącami pocisków w karabinach maszy­nowych myśliwskiego dywizjonu. Na dole zrobiło się piekło, istna dolina śmierci. Piloci byli zdyscyplinowani, żaden nie przeszkadzał drugiemu. Nie czułem, że popełniam zbrodnię. Moim zada­niem była obrona niewinnych ludzi w Czangte. Ale 144 nigdy dotąd nie widziałem tak ostro barbarzyństwa i bezsensu wojny: ci jeźdźcy, ściągnięci tu diabli wiedzą skąd, także w gruncie rzeczy byli niewinni. Szli mordować, bo nie mogli nie pójść. Po obu stronach frontu mężowie stanu nazywają siebie nawzajem ban­dytami, a po wojnie — licho wie — może dyplomaty­cznie sobie wybaczą „dla dobra sprawy", bo pojawi się jakiś trzeci wróg? I znowu jakaś piękna dolina stanie się areną rzezi. Nie wracaliśmy tą samą trasą. Na niebie wisiały już myśliwce japońskie, czekając na swój żer, a my nie mieliśmy amunicji, aby się bronić. Tuż nad górami polecieliśmy na północ, potem skręciliśmy na zachód i klucząc dolinami wracaliśmy niezauważeni na lotni­sko. Widzieliśmy wysoko nad sobą klucze japońskich myśliwców. Na próżno nas wypatrywali z kciukami na spustach odbezpieczonych karabinów maszynowych. I wróciliśmy. Wieści z Czangte były ponure. Miasto było atakowane z ziemi i z powietrza, przewaga japońska zbyt miażdżąca, aby mogło mieć szanse utrzymania się. Pewnego dnia po południu nasz dywizjon otrzymał z kwatery generała Chennaulta kolejny rozkaz: „Ostrzelać flotyllę japońską na jeziorach Tungting". Tego rodzaju zadania miałem już za sobą: ostrzeliwa­łem statki niemieckie na kanale La Manche. Jeziora Tungting są bardzo rozległe, olbrzymie, razem z zalewami mają powierzchnię około 12 tysięcy kilometrów kwadratowych. Płaszczyzna odkryta i o zaskoczeniu mowy nie ma. Główne zgrupowania japoń­skie miały być po zachodniej stronie jezior. Pogoda — mgła przestrzenna. Zasugerowałem, abyśmy atakowali od strony słońca, lecąc tuż nad wodą, możliwie najniżej, w szyku „ława", z odległością między samolo­tami około 90 metrów, amunicją świetlną i zapalającą. Są loty bojowe, które piloci nazywają „grobowymi", 145 bo ma się wrażenie, że nie ma z nich powrotu. Nie jest to rezygnacja, raczej pogodzenie się z losem i poczucie służby. Nieraz z powietrza obserwowałem wyjście piechoty do natarcia. Cale przedpole było pokryte wybuchami zaporowego ognia artylerii, a jednak ludzie biegli przez ogień. Ten lot także był z gatunku „grobowych". Cóż, człowiek ma do przebycia pewien odcinek w czasie — nie wie jaki — i musi go przebyć, to jest wszystko. Po wejściu do kabiny kazałem się bardzo mocno przypasać — to był zwyczaj jeszcze z Polski. Kiedy meldowałem się w Brygadzie Pościgowej u myśliwca-seniora, pułkownika Stefana Pawlikowskiego, powie­dział mi: „Proszę pamiętać o kardynalnych zasadach. Po pierwsze: traktować własny samolot jak piękną kobietę, z wyczuciem. Po drugie: przypasać się mocno, żebyście w walce byli jedno — pilot i samolot. Po trzecie: każdy samolot nierozpoznany jest wrogi. Po czwarte: przeciwnik jest także człowiekiem ze wszystki­mi zaletami i wadami". Pawlikowski miał wstążeczkę Virtuti Militari, zielony wieniec bojowego pilota jeszcze z pierwszej wojny światowej, walczył we Wrześniu. Jestem dowódcą lewego klucza, startuję pierwszy, razem jest nas piętnastu, czyli 30 karabinów maszyno­wych. Dość spora siła, ale w wypadku, jeżeli japoński wywiad zaalarmował bazę myśliwską, szanse raczej znikome. Z góry mogą w nas rąbać. Lecimy na północ. Po kilku minutach przecinamy pierwszą pętlę rzeki Siang-ciang. Wygląda zupełnie niebieska w obramowaniu żółtego piasku. Tu i ówdzie widzimy charakterystyczne sylwetki łodzi z żaglami przypominającymi rozpięte rybie skrzela. Pierwszym punktem orientacyjnym jest stare miasto Czangsza. Masa zbitych, czarnych dachów, przypomi­nających baranie rogi, wąskie uliczki zatłoczone ludźmi i rykszami. Wreszcie po trzydziestu minutach pod 146 maską samolotu błyskają wody jeziora; a po czterdzie­stu — po lewej wyłania się zwarta masa żagli. Flotylla japońska. Na horyzoncie pali się wciąż miasto Czangte. Samoloty lecą tak nisko, że za niektórymi pojawia się bruzda wody, rozbijanej podmuchem śmigła. Przed nami, w odległości około 450 metrów, widzę płaską wysepkę, porośniętą sitowiem. Oddaję parę serii, aby przepłoszyć w czas ptaki — wystarczy niekiedy jeden ptak w śmigło, aby maszyna zaryła się w wodę. Ale ptaki nie podrywają się. Zamiast nich widzę uciekają­cych ludzi. — Japończycy! — krzyczy ktoś przez radio. W tej samej chwili otwierają do nas ogień. Nie wiadomo dlaczego, przypomina mi się nagle Cyganeczka z nocnego lokalu w Londynie, której za wróżby dałem o jednego szylinga mniej, bo powiedziała mi, że nigdy nie wrócę do kraju. Moment był krótki, przelecieliśmy nad wysepką jak burza. Z odległości kilkuset metrów otwieramy ogień na flotyllę. Orientuję się z przerażeniem, gdy pierwsze łodzie szurnęły pod skrzydłami, że na łodziach są Chińczycy. Oddziały japońskie zastosowały perfidną metodę, utworzyły dookoła siebie pierścień z łodzi załadowanych cywilną ludnością chińską: mężczyźni, kobiety, dzieci. Machają do nas rękoma, wierzą, że nie będziemy strzelali. Przerywamy ogień. Za to Japończycy grzeją w nas. Woda przestaje być szmaragdowa, staje się brunatna od krwi. Nasze pociski krzyżują się z japońskimi jak nici na krosnach. Kątem oka widzę, jak jeden z naszych samolotów zadymił i zderzył się z wodą. Japońscy myśliwcy nie pokazali się. Wróciliśmy na lotnisko, załadowaliśmy amunicję, polecieliśmy jeszcze raz — tym razem z osłoną trzech dodatkowych kluczy myśliwskich, które chroniły nas z góry przed atakami myśliwców japońskich, teraz już obecnych. Na jednej z 147 wysepek zastaliśmy masę bezwładnych ciał. To Japoń­czycy „zlikwidowali" bezużyteczną już dla nich „osło­nę" chińską. Zostawiliśmy za sobą tylko puste łodzie japońskiej flotylli, błąkające się z rozpiętymi żaglami po jeziorze. Czangte wciąż płonęło i jeszcze broniło się. Wracaliśmy już o zmierzchu, niebo było jakieś bez­władne i nijakie, na dole szarobrudna mgła zakrywała ludzką rzeźnię. Nad ranem musieliśmy startować znowu. Japończy­cy składali nam w odwecie rewizytę. Znowu grały silniki w powietrzu i rechotały karabiny maszynowe. Nasze wolniej i głośniej, japońskie szybciej i ciszej, tylko śmierć była taka sama — obojętnie z czyjej strony. Zestrzeliliśmy dwa samoloty japońskie, jeden nasz pilot skakał ze spadochronem, lotnisko zostało zbombardo­wane. Po ostrej walce z myśliwcami krążyłem jeszcze kilka minut między cumulusami, które wyglądały jak góry oderwane od ziemi i zawieszone w przestrzeni. Pod prawym skrzydłem miałem błyszczące wody jezior Tungting, pod lewym nieregularną, cienką linię rzeki Juan-ciang, a przed maską silnika palące się miasto Czangte. Z wysokości z górą 6 tysięcy metrów wygląda­ło jak rubin osadzony w mozaice pól ryżowych. Spotkanie po walce mieliśmy wyznaczone nad miejscowością Taoyuan, na wysokości 150 metrów. Myśliwce spływały już lotem nurkowym w tamtą stronę, ale ja miałem jeszcze trochę amunicji w magazynkach, chciałem zostawić ją w godnym miejscu. Poleciałem na Czangte, schodząc ostrą spiralą. Miasto już nie było podobne do rubinu. Wyglądało teraz jak zaogniona rana w pomarszczonej ziemi. Gdy byłem na wysokości około 300 metrów, odezwały się japońskie baterie dział przeciwlotniczych. Wytężyłem wzrok, żeby odnaleźć gniazda baterii. Niestety, były świetnie zamaskowane, musiałem się zadowolić balan­sowaniem pomiędzy czarnymi bukietami wybuchów. 148 Zeszedłem bardzo nisko, na 100 metrów. Teraz było już dokładnie widać palące się domy, biegających ludzi, kobiety z dziećmi przywiązanymi chustą do pleców. W mieście walczono, dym przesłaniał domy i ludzi. Nagle tuż spod lewego skrzydła wysunęła się bateria japońskich dział, ziejąca ogniem. Położyłem się w ostrym skręcie i rąbnąłem seriami po baterii. Lufy zamilkły. Krążyłem dalej nad płomieniami, chcąc się zorientować, które dzielnice są jeszcze w chińskich rękach, ale niewiele można było ustalić. Płomienie i dym. Wobec tego skierowałem się nad Taoyuan, nad którym nasi myśliwcy tworzyli już karuzelę. Dołączy­łem i pokiwałem skrzydłami. Można wracać. Nozdrza miałem pełne dymu i swędu. Rozpiąłem pod szyją haubę, zdjąłem mikrofon i maskę tlenową. Wracaliśmy jak zwykłe dolinami. A po wylądowaniu zastaliśmy radiogram od naszego misjonarza „Obrona bohater­ska, brak amunicji, żywności, lekarstw, masa rannych, gangrena zżera okaleczonych". Oficer operacyjny podał nam nowy rozkaz lotu: „Zrzucić nad Czangte amunicję, lekarstwa i żywność". Po czym dodał: „Sytuacja w Czangte jest beznadziej­na". — Sytuacja zawsze jest beznadziejna tam, gdzie są ludzie — powiedziałem mu rozgoryczony. Potem położyłem się na leżaku, aby trochę odsapnąć przed lotem. Chińczycy kładli do pustych zbiorników benzynowych amunicję, żywność i lekarstwa, okładając to wszystko szmatami z własnych ubrań. Z braku metalo­wych pojemników klecili w pośpiechu inne, z prętów bambusowych. Pod swój samolot kazałem podczepić jeden zbiornik z lekarstwami i drugi z amunicją. Piloci leżeli na trawie, zaciągając się dymem z papierosów. Byli wszyscy młodzi i wszyscy mieli już twarze w zmarszcz­kach, szczególnie widocznych w kącikach oczu. 149 Po podczepieniu zbiorników, uzupełnieniu paliwa i amunicji znowu wystartowaliśmy. Czułem się jak pszczoła obładowana pyłkiem i wracająca do ula. Tylko że mój „ul" palił się. Lecieliśmy na małej wysokości, wysoko nad nami wisiały klucze osłony myśliwców. Jakież to zadania nie były jeszcze wykony­wane przez myśliwców w Chinach? Chyba tylko nie zrobiliśmy z samolotu łodzi podwodnej. I znowu słup dymu na tle nieba — Czangte. Nadlatujemy od strony płaskich pól ryżowych. Pod skrzydłami Japończycy, piorą w nas. Czuję się ubezpie­czony od góry, z ziemią nie wolno mi walczyć, szukam miejsca do zrzutu. I nagle spod mojego samolotu szurnął jak szczupak japoński myśliwiec. Atakował na dużej szybkości, prawdopodobnie liczył, że zestrzeli mnie jedną serią. Zirytowałem się, dodałem gazu, przydusiłem go do palących się domów. Ryzykowałem. Gdyby Japończyk poderwał swój samolot cokolwiek do góry, zderzylibyśmy się. Siedziałem mu dosłownie na ogonie, podusiłem drążek jeszcze do przodu. „Zero" rąbnęło w płonącą chałupę. Pył, dym i ogień buchnęły przed maską silnika, poderwałem się ostro do góry. Nasza osłona myśliwska nie spełniła swojego zada­nia. Nad miastem kręciło się kilkanaście japońskich maszyn myśliwskich. Przyłapali nas w paskudnym momencie. Na szczęście nasze myśliwce już spływały z góry i nawiązywały walkę. Mogłem dalej szukać swego miejsca do zrzutu. Swąd i dym wdzierały się do kabiny. Zsunąłem okulary na czoło, aby lepiej widzieć, potem przymknąłem gaz. I wreszcie zrzuciłem swoje pakunki tam, gdzie zauważyłem najwięcej ludności cywilnej. Chińczycy rzucili się na nie jak mrówki na kawałek chleba z miodem. A 3 grudnia Czangte padło. Miasto zdobyli Japoń­czycy. W obronie poległa bez reszty cała dywizja chińska. Ludności cywilnej było przed walką 300 150 tysięcy. Zostały tylko niedobitki. I znowu zaczęła się walka o odbicie miasta-cmentarza. 9 grudnia Czangte znowu było w rękach chińskich. Udałem się tam samochodem. Ale nie sposób opisać umarłego miasta, nawet najlepsze fotografie nie potrafią tego oddać. To, co napiszę, będzie bardzo niedołężne. Na całej prze­strzeni spalonego miasta leżeli zabici. Karabiny, bagne­ty, amunicja, wystrzelone łuski walały się w popiele. Ciężko ranni leżeli w gruzach. Umierali. Nie było lekarzy. W niektórych miejscach nie można było przejść przez zwały trupów. Odnalazł się tu nasz misjonarz. Miał twarz szarą ze zmęczenia, głodu i brudu, zarośniętą. Ubrany był jak zwykle w krótką lotniczą kurtkę i drelichowe spodnie. Pokazał mi makabryczny obrazek: dwaj żołnierze — chiński i japoński — stali oparci o ścianę spalonego domu, obaj wbili sobie w brzuchy zaostrzone bambusy. Widocznie zabrakło już broni i amunicji. Obaj umarli i obaj stali. To wszystko trzeba było widzieć. Pewien duchow­ny, z którym rozmawiałem kiedyś o wojnie, powiedział mi: „Niech się pan nie spodziewa sprawiedliwości od ludzi. Trzeba umrzeć, aby oglądać sprawiedliwość". Przypominało mi się nieraz to powiedzenie, nie wierzy­łem mu. Ale teraz, oglądając umarłe miasto Czangte, doszedłem do wniosku, że jezuita miał rację: ani dla tych pobitych, ani dla nas nie mogło być sprawiedliwoś­ci na ziemi. Ziemia była zbyt straszna. Po zdobyciu miasta Japończycy przez kilka dni urządzali orgie, strzelali w biały dzień do bezbronnych już ludzi, gwałcili kobiety, nawet kilkuletnie dziewczynki. Teraz leżały na ulicach nagie trupy, kolorowe jedwabie w szarym błocie, rozbita porcelana, podarte ubrania, połamane meble. Domy w gruzach, wszędzie krew, dym, smród. Kręcili się po tym cmentarzysku nieliczni ocaleni, gołymi rękoma darli gruzy, szukając swoich bliskich. Widziałem tylko jednego człowieka uśmiech- 151 nietęgo — starego, zgarbionego Chińczyka. Ale to był obłąkany. Przed zburzoną świątynią klęczała na ziemi młoda Chinka. Miała na sobie tylko jakąś szmatę owiniętą koło bioder i kołysała dziecko na ręku. Nie mówcie tak głośno, obudzicie — uciszała nas. Ono umarło — odpowiedział jej bardzo cicho misjonarz. Popatrzyła nań, uśmiechnęła się i położyła palec na ustach. Ona także była obłąkana. Przeklęte miasto, w którym uśmiechają się tylko obłąkani. Po wojnie Chińczycy wznieśli w Hengjangu pomnik: masywną piramidę z pięciu tysięcy zbielałych czaszek ludzkich, z niepogrzebanych zmarłych. Obok miasta Hengjang było potem nasze lotnisko. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za kilkanaście miesięcy zacznie się powstanie w Warszawie. DWA ZA JEDNO Kilka tysięcy Chińczyków pracowało na lotnisku w Hengjangu. Narzędzia, którymi się posługiwali, nie były ani nowoczesne, ani skomplikowane. Były to młoty różnej wielkości, motyki osadzone na bambuso­wych trzonach i kosze. W pobliżu lotniska znajdowały się skały granitowe — „magazyn" materiału do budo­wy pasów startowych. Nie było żadnych urządzeń do rozbijania owych skał, więc po prostu robotnicy chińscy walili w nie młotami, aż po dłuższym wysiłku kamień ustępował człowiekowi. Rozebrani do pasa, brązowi od słońca, świetnie zbudowani, sami wyglądali jakby byli wykuci z granitu. Rozkruszone uderzeniami młotów odłamki skalne ładowano następnie do koszów. Dwa takie kosze zawieszał tragarz na końcach długiego i giętkiego kija bambusowego, brał go pośrodku na bark i drobnymi krokami biegł w stronę lotniska. Cała sztuka polegała na tym, aby zgrać wahnięcia giętkiego, obciążonego na obu końcach kija z tempem kroków. Podobno w ten sposób ciężar kamienia stawał się mniej dotkliwy, ale i tak żyły na karkach biegnących nieprzerwanym łańcu­chem tragarzy nabiegały krwią jak powrozy, zaś twarze pęczniały od wysiłku. Przyniesione na lotnisko kamienie wysypywano na jedną stertę, dookoła której siedzieli znów inni robotnicy. Ci kładli odłamy skalne na płaskim kamieniu i uporczywie kuli w nie młotami, 153 rozbijając na drobne kawałki. Była to bardzo ciężka praca. Obserwowałem jednego z Chińczyków, siedzące­go niedaleko mnie na ziemi. Miał chyba ze trzydzieści lat, był boso, rozebrany do pasa, z głową nakrytą słomianym kapeluszem w kształcie stożka o szerokiej podstawie. Gdy schylał głowę, widać było spod tego kapelusza tylko czarne, cienkie, zwisające ku dołowi wąsy. Jego ciało było jednym splotem mięśni. Walił w granit oburącz ciężkim młotem z regularnością i uporem maszyny. Odpryski kamienia odskakiwały dookoła z cienkim gwizdem, podobnym do gwizdu pocisków, niektóre trafiały weń i pozostawiały ranki cieknące krwią. Nie zważał na nie w ogóle. Rozbite kamienie wkładano znowu do koszy i przenoszono na lotnisko, usypując pas szerokości około 25-30 metrów. Kobiety i dzieci rzucały na ów pas piasek i suchą glinę, polewały wodą z drewnianych kubłów i glinianych dzbanów i udeptywały nogami. Na koniec przychodził ciężki walec, po którego przejściu pas startowy stawał się gładki jak z asfaltu. Walec był cementowy, ciężki i także poruszany siłą ludzką. Ciągnęło go stu Chińczyków. Z powrozami przełożony­mi przez nagie piersi, wparci stopami w ziemię, pochyleni ku przodowi, ciągnęli milcząco, nieustępli­wie, krok za krokiem, bez odpoczynku. W ten sposób budowano lotniska w całych wolnych Chinach. W Hankou tą metodą w ciągu dwóch miesięcy zbudowano na lotnisku pas do lądowania długości 1500 metrów. Pracowało przy nim 120 tysięcy Chińczyków, przy czym kamień transportowano setki mil po rzece Han na zwykłych małych łódkach chińskich. Wszystko to wyglądało wręcz niesamowicie. Scene­ria prawie idylliczna: góry, zaróżowione niebo pokryte puszystymi chmurami — i to mrowie ludzi o żelaznej pracowitości, mruczących gardłowo i monotonnie stare 154 pieśni, jakby wiatr zawodził w skałach. Kiedy się na to patrzało dłużej, człowieka ogarniał strach, uczucie przytłoczenia tym fizycznie wyczuwalnym, olbrzymim potencjałem ludzkim. Dla mnie osobiście nie ulegało wątpliwości, że potencjał ów, wciąż jeszcze drzemiący, zbyt już napęczniał, aby mógł się utrzymać nadal w stanie nieruchomości. I że to nie Zachód go obudzi. Zachód nie rozumiał Chin — albo nie chciał zrozu­mieć. Siedzieliśmy na lotnisku w stanie pogotowia, czeka­jąc na ewentualne poderwanie w powietrze. Obserwo­wałem mrówki, które nie opodal budowały swój kopiec. Wydawały mi się swobodniejsze — nie ryzykowały ciężarów przekraczających ich siły i pracowały bez zaciętości. I bez dozorców. Natomiast przy każdej grupie Chińczyków stał „poganiacz", którego zadaniem było pilnowanie, by wykonano dzienną normę. Wpisy­wał każdy przyniesiony kosz i każdą rozbitą skałę, sporządzał z tego olbrzymi arkusz statystyczny, który oddawał z kolei swemu przełożonemu. Ten także sporządzał statystyki i piękne wykresy. Ale wcale nie byłem pewien, czy ta jakaś zaciętość pracy chińskiego robotnika i to niecofanie się przed oporem granitu były wyłącznie tylko kwestią „poganiaczy". Wyglądało raczej na to, że grają tu także i inne motywy, nie wiem: ludzkie czy nieludzkie. Nagle w baraku zadzwonił telefon. Podbiegłem. Oficer operacyjny powiadamiał: „Na południowy wschód na wysokości około 20 tysięcy stóp leci wyprawa bombowców japońskich pod eskortą myśliwców. Kieru­nek wyprawy na Nanczang". Alarm. Skoczyliśmy do samolotów, zapinając w pośpiechu pasy. Pracujący Chińczycy rozstąpili się, dając nam wolną drogę na pasie startowym. Oparli się na swoich młotach i motykach, patrzyli z dobrodusz­nym i tajemniczym uśmiechem, od którego ich oczy •55 stawały się jeszcze bardziej skośne. Lubili nasze starty. Czy dlatego, że dawały im one możność chwilowego odsapnięcia, czy też może dlatego, że ukazywały im sens ich nieludzko ciężkiej pracy? Myślę, że raczej to drugie. „Naganiacze" w takich momentach wypisywali czerwonym atramentem w swoim wykazie notatkę: „Strata czasu z powodu startu myśliwców". Ale robot­nicy, którzy przez tę „stratę czasu" otrzymywali mniejszą dniówkę, uśmiechali się przyjaźnie. Stawali się bowiem „kimś". Mówiono im o zwycięstwie, o spra­wiedliwości — i oni w to wierzyli, patrząc na nasze starty po tym pasie, zbudowanym przez nich. Wzięliśmy kurs na południowy wschód i w kilka minut byliśmy już pomiędzy potężnymi cumulusami, wyglądającymi jak zawieszone w przestrzeni góry, osypane śniegiem. Słońce mieliśmy za nami. Widocz­ność była wspaniała, atmosfera czysta jak kryształ. Po dwudziestu minutach wyszliśmy wyżej, nad chmury. Wydawało się człowiekowi, że za chwilę na tej puszystej scenie zbudowanej z chmur najpiękniejsze tancerki zaczną występ przy akompaniamencie naszych śmigieł. Ale najpiękniejsze sny są zwykle przerywane przykrym przebudzeniem, więc i teraz zamiast tancerek daleko po prawej stronie ukazali się prawdziwi aktorzy, dwadzieś­cia bombowców japońskich i eskortujące je od góry myśliwce, chyba ze trzydzieści maszyn eskorty. Rzeczy­wiście lecieli w kierunku Nanczangu. Nas było w powietrzu zaledwie dziesięciu. Pozostała dwunastka samolotów została na lotnisku, jako konie­czna osłona w wypadku zaskoczenia przez przeciwnika. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że — zwła­szcza przy takim układzie sił — najkorzystniej jest przyłapać samoloty przeciwnika nad jego własnym lotniskiem po ich powrocie z zadania bojowego. Wracające z wyprawy samoloty wiszą zwykle na ostatkach benzyny i amunicji, załogi są wyczerpane, zaś 156 uwaga pilotów pochłonięta jest lądowaniem. Nanczang było w tej chwili bazą japońską i ta wyprawa była właśnie wyprawą powracającą. Ale czy na lotnisku w Nanczangu nie czeka na nas dywizjon myśliwców japońskich w alarmie? Bo jeżeli tak, to przy takiej zbiorczej przewadze sił możemy łatwo i z powodzeniem dołączyć do chińskich malarzy i poetów, spoczywają­cych w okolicznych górach. Mimo wszystko należy wykorzystać zasłonę chmur i dolecieć niepostrzeżenie nad lotnisko w Nanczangu, zaatakować powracające samoloty nad ich własną bazą — tam, gdzie najmniej się tego spodziewają, a perspek­tywę spotkania z alarmowym dywizjonem myśliwców japońskich wliczyć do rachunku ryzyka. Ostatecznie spokojne życie przez kilkadziesiąt lat wśród spokojnych ludzi także jest ryzykowne. Idziemy w chmurach za wyprawą japońską, w lusterku pilota widzę swoją twarz. Jesteśmy już około 12 mil za frontem, nad terytorium okupowanym, pod nami skaliste, wysokie góry Lu, poprzerzynane głęboki­mi wąwozami. Kiedy schodzimy pod chmury, rzeki świecą roztopionym srebrem, cały krajobraz przesuwa się pod skrzydłami samolotu jak wielka mapa plasty­czna. Wreszcie daleko przed maską samolotu pojawiła się rzeka Kan-ciang, a dalej duże jezioro Pojanghu. W moment potem — lotnisko koło miasta Nanczang. Dookoła lotniska krążyło już kilkanaście samolotów bombowych i myśliwskich. Zdążyliśmy idealnie na czas. Zrobiło mi się gorąco i serce — jak zwykle — zaczęło uderzać mocniej. Czy Japończycy wiedzą już o naszej obecności? Gdyby nasze maszyny były szybsze od myśliwców japońskich, sprawa ta byłaby bez znaczenia. Po ataku wycofalibyśmy się w stronę naszej bazy, demonstrując przeciwnikowi ogony naszych samolotów. Ale na nieszczęście jesteśmy wolniejsi od używanych tu japońskich „Oskarów", jesteśmy też nad terytorium wroga. Może nas ocalić tylko manewr, zaskoczenie i możliwie krótkie przebywanie w tym miejscu. Nie wiem, czy krążące nad lotniskiem myśliwce należą do eskorty bombowców, czy też jest to poderwa­ny już w powietrze alarmowy dywizjon lotniska. Ci ostatni —jeśli to są rzeczywiście oni — muszą czuć się świetnie, oczekując na spotkanie z nami. A mnie jest gorąco zupełnie tak samo jak wówczas, gdy jako pięcioletni brzdąc pierwszy raz występowałem na scenie, deklamując wiersz „Wojna, ach, wojna, straszne krwi rozlanie, o Matko Boska, co się z nami stanie..." Poruszyłem się w kabinie, sprawdzając, czy jestem silnie przypasany. To, że będziemy walczyć z myśliwca­mi, nie ulegało już wątpliwości. Sprawdziłem odbezpie­czenie karabinów maszynowych i przetarłem rękawicą celownik optyczny. Rozejrzałem się po kabinie, czy wszystko w porządku. To był zwykły „pacierz" przed bitwą. Zbliżamy się. Widzę, że od strony hangarów kołuje szybko kilkanaście myśliwców, trzy z nich odrywają się już od ziemi — a więc te, które poprzednio zauważyliś­my w powietrzu, należały do eskorty. Nie czekając dłużej, na pełnym gazie atakujemy startujące myśliwce, jako o wiele groźniejsze dla nas. Otwieramy ogień z bliskiego dystansu. Widać, jak trzy samoloty japońskie wybuchają w powietrzu, dwa kołujące na ziemi zderzają się, reszta zatrzymuje się. W momencie skrętu po ataku widzimy, jak wprost spod hangarów startują następne maszyny. Idziemy w szyku, pierzemy po samolotach i hangarach. Powstaje cholerne zamieszanie. Hangary płoną, parę maszyn japońskich — również w płomieniach — ryje lotnisko. Inne wyrywają ostrą świecą ku górze i spadają na nas. 158 Odchylam z twarzy maskę tlenową, jest za gorąco. Lecimy nisko, trzeba uważać. Lekkie japońskie myśliw­ce przeszywają nasz szyk jak igły pierzynę. Zawracają i atakują. Widzę dwie maszyny na ogonie swego samolo­tu, w ułamek sekundy potem smugi pocisków świetlnych i zapalających przechodzą tuż nad moją kabiną. Rozpryskujemy się, wyrywamy ostrym skrętem przez plecy. Atakujący Japończycy śmigają z wyciem silni­ków tuż koło mnie. Wisząc na plecach, widzę dwie maszyny japońskie, siedzące na ogonie jednego z naszych myśliwców. Mają go pod obstrzałem. Jestem zaledwie kilkadziesiąt metrów od jednego z nich, otwieram ogień, japoński samolot snuje smużkę dymu, potem wybucha. Robię pół beczki, silnik przerywa na chwilę, potem znowu chwyta. W normalnym już położeniu widzę, że drugi myśliwiec japoński trzyma się uporczywie ogona naszego pilota i nie przerywa ognia, jeszcze moment i nasza maszyna rozleci się zupełnie tak, jak przed chwilą myśliwiec japoński. Dochodzę i wariacko, w ostrym skręcie, zupełnie nie celując, z odległości kilkunastu metrów walę rozpaczliwie parę serii. Udało się! Japończyk przewala się na plecy, dymi i rąbie w lotnisko. Na dole wybucha gejzer czarnego dymu i płomieni. W powietrzu zrobił się straszny bałagan. Japońskich myśliwców jest w powietrzu około dwudziestu, jesteśmy opleceni smugami pocisków, tylko raz widzę przed maską znajomy pysk rekina samolotu naszego klucza, poza tym migają czerwone koła na kadłubach i skrzydłach Japończyków. Pozostawanie dłużej równa się samobójstwu. Wychodzę nieco ku górze, kołyszę skrzydłami — jak było umówione przed startem. Wycofujemy się. Na pełnym gazie robimy skręt, dusimy maszyny ku ziemi i koszącym lotem — tuż nad ziemią — lecimy na wschód. Liczę nasze samoloty, rozciągnię­te w szyku. Uff, są wszystkie. 159 Tym razem japoński fanatyzm okazał się dla nas w walce lepszy niż niemiecka trzeźwość. Japońscy pi­loci tak dalece zapalali się w walce, że często tra­cili świadomość tego, co się dzieje, i nie przedsię­brali skutecznych kroków. Teraz także, obejrzawszy się, widziałem, jak szaleją nadal nad lotniskiem ni­by rój rozdrażnionych os. Dopiero gdy byliśmy już dwadzieścia parę kilometrów na zachód od Nanczan-gu, zorientowali się i wszczęli pościg za nami. Był on już bezproduktywny, bo tuż nad wierzchoł­kami gór pruliśmy na pełnym gazie w stronę włas­nego terytorium, dysponując przewagą odległości. Po pewnym czasie zrezygnowali z pościgu i zawró­cili. Otworzyłem kabinę, zredukowałem obroty śmigła i zsunąłem okulary na czoło, rozcierając czerwone pierścienie, które wpijająca się gumowa oprawa szkieł pozostawia dookoła oczu. Słońce już zachodziło, cienie kryły zbocza gór, w dole wstawała mgła, jasnoniebie­skie dymy z chat szły prosto ku niebu. Powietrze spokojne, nie rzuca, można wypocząć. Po godzinie wyłoniła się spoza pasma gór rzeka Hsiang — kręta, obramowana żółtymi piaskami, pokry­ta żaglami łódek. A potem już lotnisko. Mimo zmroku Chińczycy jeszcze pracowali. Po wylądowaniu podszedł do mnie major Elmer Richardson. Jak zwykle poczęstował mnie papierosem, chociaż wiedział, że nie palę. Coś tam długo manipulo­wał przy spadochronie i wreszcie odezwał się: — Witaut (tak wymawiał moje imię), bardzo ci dziękuję. Zestrzeliłeś mi z ogona two monkeys (dwie małpy). A już myślałem, że synka i żony więcej w życiu nie zobaczę. Rozumiałem go dobrze, byłem w podobnym poło­żeniu. Mojego synka zobaczyłem dopiero po powrocie z 160 Chin, gdy miał już osiem miesięcy. A przecież mogłem nie wrócić. Richardson był figurą dość znaną. W kilkanaście dni potem dostałem list od dowódcy lotnictwa USA, generała H. H. Arnolda, który także dziękował za uratowanie życia majorowi Richardsonowi. Dziwny świat: aby uratować jedno życie, trzeba było dwa zniszczyć. BARWA I CZERŃ Po siedmiu dniach orki w powietrzu miałem wolne: przerwa w lotach. Bardzo mi to odpowiadało. Siedem dni napięcia nerwów nie konserwuje. Nie dali mi się jednak wyspać. O siódmej rano odezwał się sygnał alarmu przeciwlotniczego. Mały Chińczyk —jak zwykle — bił żelazną rurą w zawieszo­ną na haku szynę kolejową i chłopięcym głosem wykrzykiwał swoje diingbaj. Sieć dozoru powietrznego była prymitywna. Japończycy często zaskakiwali nasze lotniska, ostrzeżenia przychodziły późno. Poranek był mroźny, a mnie piekielnie chciało się spać. Ciepłe łóżko było bardziej przekonujące niż dzingbaj, więc zlekceważyłem alarm (do którego zresztą można się było przyzwyczaić) i pozostałem w łóżku. Japońska wyprawa bombowa stawiła się akuratnie. Z baraku powylatywały okna i drzwi. Trzeba było jednak wstawać, bo zrobiło się zimno pod kocem. Ubrałem się i poszedłem do kasyna na śniadanie. Herbata, podpło­myki i suszona ryba. Stary Chińczyk po obsłużeniu mnie usiadł na podłodze koło kominka, w którym żarzyły się kłody drzewa, i na bambusowej fujarce zaczął wygrywać stare melodie. Wiercipięta początkowo przypatrywał mu się, przekrzywiając śmiesznie łeb, potem jednak ciepło go rozebrało, ułożył się i usnął. W moment później Chińczyk uczynił to samo. Chrapał przy tym bardzo 162 głośno i obudził Wiercipiętę. Pies bardzo nie lubił, aby go budzono, zaczął więc obszczekiwać starego. Ten otworzył najpierw jedno oko, potem drugie, po czym sklął psa. Zrobiła się awantura, trzeba było wychodzić. Wstąpiłem do baraku, wziąłem dwa pistolety i cztery magazynki do nich. Ostatnio jakoś pomnożyły się napady. Jedni oskarżali bandytów, inni sabotażystów japońskich, inni wreszcie nie wiedzieli, kogo posądzać najbardziej. Ci ostatni mieli rację: w tym czasie napadał, kto chciał. I był to objaw raczej normalny. Ostatecznie w tym kraju wojna trwała o wiele dłużej niż w jakimkolwiek innym. Wiercipięta, widząc pistolety u mojego boku, opuścił barak w doskonałym nastroju, co — niestety — nie stwarzało dobrych prognoz. I rzeczywiście: na niewielkiej stosunkowo przestrzeni zdążył pociągnąć kota za ogon, wydrzeć kurze trochę pierza z ogona, wybić błonę w oknie kancelarii i na koniec — już przy bramie, u wylotu wsi — wywrócić starej Chince kosz z orzechami, za co niezwłocznie odebrał lanie. Staruszka miała lat około osiemdziesięciu, a może i więcej, twarz pooraną krzyżującymi się zmarszczkami, skurczoną jak wyschłe jabłko. W łachmanach i dziura­wych słomianych sandałach siadywała codziennie przy tej bramie od świtu do nocy. A przy niej jej czteroletni prawnuczek — w podartych porciętach, boso, z czarny­mi włosami, obciętymi równo nad czołem. Ten zawsze był w doskonałym humorze. Z Wiercipięta się znali i żyli w wielkiej zgodzie i przyjaźni. Kupowałem codziennie u starej Chinki orzeszki, które odmierzała rogową miarką, i mandarynki. Możli­we, że owe kilkanaście centów zarobionych na tym „handlu" musiało jej wystarczyć na całodzienne utrzy­manie. Podziwiałem jej nieugiętą, pedantyczną uczciwość. Pewnego razu nasypała zbyt pełną miarkę orzeszków i 163 dwa z nich spadły na ziemię. Mały natychmiast podjął je i zjadł. Chinka dodała mi dwa orzechy. Sądząc, że mały łobuz jest po prostu głodny, ofiarowałem mu połowę miarki, lecz staruszka kazała mu je zwrócić. Próbowałem dać chłopcu parę drobnych monet — również odmówiła. — Niech się nauczy, że nie wolno brać tego, co do niego nie należy, ani też pieniędzy, które nie są zapłatą za pracę — powiedziała. A był to czas, kiedy w wysokich sferach chińskich bardzo różnie bywało. Od czasu do czasu w prasie ukazywały się wzmianki o rozstrzelaniu kogoś tam z ważnych osobistości za korupcję i łapownictwo. Wiercipięta nie był ani kapitalistą, ani członkiem żadnej wpływowej partii politycznej, ale niezależnie od tego bywał paskudny. Upatrzył sobie na przykład w wiosce czarnego prosiaka i codziennie wykradał się z lotniska, żeby przepędzić biedaka po ogrodach, co było powodem ustawicznych konfliktów z mieszkańcami wioski. Czarny prosiak był już tak wy trenowany, że na sam widok psa włączał czwarty bieg i gnał na oślep przed siebie, wywracając po drodze wszystko, co się nawinęło, bo zbytnią zgrabnością i zwrotnością nie grzeszył. Szkody oczywiście płaciłem ja, a nie pies. W tym dniu powtórzyło się to samo, z niewielką tylko odmianą. Dzień zrobił się po porannym przy­mrozku słoneczny i ciepły, wieś była pogrążona w spokoju (niewykluczone, że na przestrzeni ostatnich paru tysięcy lat żaden pojazd oprócz rykszy nie zakłócił spokoju we wsi), i czarny prosiak uciął sobie drzemkę w bajorku. Wiercipięcie „karta podeszła". Nie musiał szukać swej ofiary po zagrodach, gdzie zawsze bywał narażony na różne nieprzyjemności. Wobec tego nie­zwłocznie złapał prosiaka za ucho. Prosiak — dla celów propagandowych — kwiczał, jakby go nie tylko bolało ucho, ale jakby go żywcem obdzierano ze skóry, ja zaś 164 zacząłem płacić. Pół dolara za prosięce ucho, dwadzieś­cia centów za wywrócony przez prosiaka kosz z rybami, po czym umówiłem się z właścicielem czarnej ofiary, że za dalsze pół dolara przewiezie mnie na drugą stronę rzeki — do Hengjangu. Długim bambusem odepchnął łódź od brzegu i pomimo swej sześćdziesiątki sam zgrabnie wskoczył do środka. Ale niesądzona nam była spokojna przeprawa. Chińczyk miał piękną siwą brodę, a Wiercipięta nie lubił tego rodzaju męskiej ozdoby. Urodził się w Indiach, zaś u Hindusów z zarostem raczej krucho, nie hodują (z pewnymi wyjątkami) bród. Widziałem, że pies, złożywszy pysk na łapach, zezuje ustawicznie na ową brodę, ale nie mogłem przypuszczać, że odważy się ją zaatakować. A jednak złapał ją zębami, gdy tylko tamten pochylił się nieco. Nieszkodliwe to było, ale Chińczyk ze strachu wypuścił bambus do wody. W tym jednak momencie z przybrzeżnych krzaków wyjrzał przeklęty czarny łeb prosięcy. Wiercipięta błyskawi­cznie puścił brodę i walecznie skoczył w wodę, sterując ku brzegowi. Zrobiło się nieprawdopodobne zamiesza­nie: Chińczyk, zanurzony po pas w wodzie, gonił uciekający drąg bambusowy, ja — samotny jak sierota — płynąłem z prądem w dół rzeki Siang-ciang, zaś na brzegu lamentował od nowa czarny prosiak. Kwik działał. O ile żadne sygnały alarmu lotniczego absolut­nie nie działały na mieszkańców wioski, o tyle teraz brzeg zaroił się od ruchliwych postaci. Dwie wioski zbiegły się, aby wyłowić nas z wody i przepędzić psiego czorta. I znowu musiałem płacić. Za brodę i szkody moralne. Za pomoc. Za psa. Wreszcie popłynęliśmy jednak na drugą stronę. Stary był nawet zadowolony i śpiewał gardłowym głosem jakąś piosenkę, ale na wszelki wypadek trzymałem psiego drania za fałdę na karku, aby już nie rozrabiał. Mijały nas łodzie żaglowe, dżonki z żaglami pokrytymi niezliczoną liczbą łat i 165 wyglądającymi jak abstrakcyjne obrazy. Gdyby na taki połatany żagiel wylać jeszcze trochę farby, można by zrobić karierę artystyczną w Nowym Jorku i zbić majątek. Są ludzie, których takie kawałki niesłychanie podniecają. Przed odlotem z Nowego Jorku byłem raz na takiej wystawie, gdzie szczególnie dwa dzieła zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Na jednym były orygi­nalne stare koperty ze znaczkami i adresami, naklejone na dyktę, zaś na drugim — stara gazeta, też naklejona na dyktę, a na niej kręcioły zrobione pędzlem do malowania ścian. Tłok był przy tych supersonic obrazach nie do opisania. Ludzie sztuki przekrzywiali głowy, mrużyli oczy albo patrzyli na oba dzieła przez kółeczko zrobione z dwóch palców, zaś jakiś lekarz, któremu malarze przyglądali się z nieskrywaną pogardą, udowadniał, do jakich to zboczeń psychicznych dopro­wadzić może kontemplacja dzieł schizofreników. Ale dobijamy do brzegu. Hengjang. Miasto na zboczu, opadającym ku brzegowi rzeki, zwieńczone sylwetą świątyni. Do zbocza — niby gniazda ptasie — przylepione domki i szałasy. Dzielnica nędzy. Kilkuna­stoletnie prostytutki, połamani palacze opium, handla­rze dziewicami (była i taka specjalność), szmuglerzy różnego rodzaju, przestępcy kryminalni i polityczni, agitatorzy, agenci, zbiegowie. Brud i gromady szczu­rów. Tylko z rzeki wyglądało to kolorowo. Zapłaciłem staremu za przewiezienie i razem z Wiercipiętą wspinaliśmy się po śliskich od brudu stopniach kamiennych schodów. Po drodze mijaliśmy Chinki, karmiące swoje z reguły półnagie dzieci, i starców, pykających z bambusowych fajek w całkowitej obojętności. Jest w Hengjangu taka jedna mała i wąska uliczka, po której nie można chodzić bez dreszczu; ulica niewidomych żebraków. Lekarzy nie było. Lekarstw nie było. Jeśli wybuchła zaraza — bodaj jaglicy — ślepły 166 Żaglowe łodzie chińskie, tzw. sampany całe dzielnice. Większość potem umierała, może i z głodu. Niedobitki chroniły się w ów zaułek. Stali tu nieruchomo pod ścianami domów, z rękami wyciągnię­tymi przed siebie, o nic nie prosząc, czekając w milczeniu, coraz słabsi. Mało kto tu zaglądał, nawet prostytutki unikały tej ulicy, więc czasem wlekli się do miasta, do ludzi. Widziałem, jak jeden z nich umarł przed najelegantszą restauracją w Hengjangu. Ludzie przestępowali przez trupa jak przez zwaloną belkę. Zmarli na ulicy nie należą do nikogo i nie mają nazwisk. Trupy sprząta się, gdy stają się kłopotliwe i zaczynają cuchnąć — tak samo sprząta się tu padłe psy i koty. 167 Nędza, jak sztuka, jest ponadnarodowa. Coś mnie ciągnęło do tych piekielnych dzielnic. A czułem się tam paskudnie: byłem białym człowiekiem i jałmużna była datkiem złodzieja. Czy miałem tym ludziom tłumaczyć, że jestem Polakiem i że to nie ja, to nie my... My to znaczy: kto? W to trudno uwierzyć, jeśli się nie widziało: w Hengjangu była także dzielnica ludzi zamożnych. Prostytutki nie krążyły tu po ulicach. W zamożnej dzielnicy kobiety jeżdżą rykszami. Piękne i młode. Sekretarki nieistniejących biur, żony, kochanki, utrzymanki. Dużo sklepów z porcelaną cienką i przeźroczy­stą jak papier. Kolorowe wazony do kwiatów, filiżanki, misy, rzeczy tak wykwintne w formie, bajecznie subtel­ne, widać przez nie słońce. Stragany z owocami: grejpfruty, pomarańcze, mandarynki, banany, śliwki, gruszki i orzechy najróżniejszych gatunków. Sklepy z biżuterią. Szmaragdy wciśnięte w złoto albo platynę. Naszyjniki, bransolety, pierścienie, kolczyki. Szafiry w platynowych broszach. Diamenty. Kobiety kochają klejnoty, ale tutaj kochają je specjalnie, wpatrują się w nie w milczeniu, z fascynacją. A sklepy z jedwabiami... Przypomniałem sobie, że cały mój osobisty ekwipunek spalił się na poprzed­nim lotnisku. Byłem w powietrzu, zaś barak sfajczyl się razem z rzeczami. Przyjemnie jest kupować w sklepie w zamożnej dzielnicy Hengjangu. Pośrodku w fotelu siedzi sobie właściciel o wyglądzie profesora lub poety. Nikt nie nagabuje klientów. Wydaje się, że w ogóle nikt nie zwraca na nich uwagi. Można godzinami oglądać albo i przewracać materiały, i wyjść, nic nie kupiwszy — i tak pożegnają cię ukłonem. Szukałem materiału na pidżamę. Kiedy przekłada­łem bele, do sklepu weszły dwie wysokie, rasowe i bardzo ładne Chinki. Na pewno nie przekroczyły jeszcze 168 dwudziestki. Ubrane były w obcisłe sukienki z krwiste­go jedwabiu, rozcięte z boku powyżej kolan, na palcach miały pierścionki z rubinami, we włosach złote klamry. Przerzucały jedwabie na stołach. Właściwie przepu­szczały je jak wodę przez wypielęgnowane palce. Uśmiechały się do nich. Wybrałem ciemnogranatowy materiał i zwróciłem się do właściciela, czy może mi wskazać krawca. Pokręcił głową. Natomiast jedna z kobiet wtrąciła się i podała mi jego adres. Czy to możliwe, aby uszyto mi pidżamę jeszcze dziś? O tak, to potrwa nie dłużej niż dwie-trzy godziny. Zmrok zastał nas w Hengjangu, ale pidżama była uszyta. Jedwab był tak delikatny, że cała pidżama zmieściła się w kieszeni munduru. Wiercipięta też dostał prezent: obrożę ze smyczą. Przyjął ją bez entuzjazmu i próbował zdjąć przy pomocy tylnej no­gi, ale mu nie wyszło. Miałem już dość jego awan­tur. W dzielnicy nędzy mrok pokrył brudy. Tylko prostytutki wypełzły większą gromadą. Wracałem rykszą, było późno. Z trudem przebijaliśmy się przez tłum na wąskich uliczkach, wreszcie dobrnęliśmy do kamiennych schodków. Zeszliśmy. Silny prąd wody w ciągu dnia zniósł sporo piasku i utworzył mieliznę przy brzegu. Łódka, rano zakotwi­czona u brzegu, stała teraz spory kawałek na wodzie. Właściciel czarnego prosiaka był boso, w wysoko podkasanych spodniach, zaproponował mi więc, że za dodatkową opłatą przeniesie mnie na plecach do łodzi. Zgodziłem się, gdyż innego wyjścia — poza zdejmowa­niem butów i spodni — nie było. Pochylił się, ja wziąłem psa pod pachę i wdrapałem się na muskularne plecy. Ale nie doceniliśmy piasku rzeki Siang-ciang. Piasek tu był drobniutki i lotny, rozstępujący się pod 169 stopami. Chińczyk robił się coraz mniejszy, zanurzaliś­my się obaj i wreszcie — przewróciliśmy się w wodę. Na brzegu — niezbyt daleko — paliło się ognisko, na jego tle poruszało się parę ludzkich cieni. Poszliśmy obaj w tamtą stronę. Było ich czterech. Mieli długie, czarne wąsy i niebieskie turbany na głowach. Mój przewodnik, zobaczywszy ich z bliska, bez słowa zawrócił i znikł w ciemnościach. Wiercipięta natomiast najspokojniej podszedł do ogniska i położył się przy nim. Chińczycy w milczeniu patrzyli na mnie. — Czy mogę ogrzać się przy ognisku? — spytałem. Jeden z nich skinął w milczeniu głową. Usiadłem na kamieniu, z munduru parowało jak z kotła. Minęło jakieś pół godziny. Żaden z nich nie powiedział ani słowa, patrzyli w ogień i nasłuchiwali. Noc była wyjątkowo ciemna. Za plecami miałem małe światełka szałasów, przed sobą — wodę i przesuwające się po rzece światła rybackich łodzi. Nagle dały się słyszeć ściszone głosy, skrzypienie piasku pod czyimiś stopami. Ktoś szedł. Wreszcie w kręgu światła pojawiły się dwie młode Chinki. To był szok! Poznałem obie kobiety ze sklepu. Nadal ubrane były jak do salonu. Od ogniska wstał jeden z Chińczy­ków. Odbijał wyglądem od trzech pozostałych. Miał inteligentną twarz, podczas gdy trzej pozostali, krępi, silnie zbudowani i muskularni, wyglądali na posłusz­nych wykonawców, nietrudniących się myśleniem. Eskorta? Nie rozumiałem tego wszystkiego. -^ Czy możecie przewieźć mnie na drugi brzeg? - spytałem. Nikt nie odpowiedział Tamten pierwszy rozmawiał z obiema kobietami jakimś nieznanym mi narzeczem. Potem podał mi w porcelanowej miseczce wódkę. Podziękowałem ale nic wypiłem. Chińczykowi prze­szedł przez twarz cień uśmiechu. Nadpił łyk i ponownie 170 wyciągnął ku mnie rękę z miseczką. Wypiłem. Było zimno. Chinki paliły, w milczeniu papierosy i przyglą­dały mi się badawczo. Po pewnym czasie znowu wróciły do rozmowy z tamtym. Czy panu bardzo spieszy się na drugą stronę rzeki? — spytała wreszcie jedna z nich. Niezupełnie. Wolałbym jednak dostać się na lotnisko i zmienić mundur. Noc nie jest porą do kąpieli. Czy może pan zjeść z nami kolację? Przez moment zastanawiałem się, czy nie robię głupstwa. Ale właściwie nie miałem innego wyjścia. Mój przewodnik zwiał. Przed świtem muszę być na lotnisku. Tylko ci ludzie mogą mnie przewieźć. — Z przyjemnością — odparłem. Małą łódeczką dopłynęliśmy do dużego sampana, kołyszącego się na wodzie. Weszliśmy na jego pokład. Przy świetle olejnej lampy siedział tam rozebrany do pasa Chińczyk i mieszał coś w dużym kotle, zawieszo­nym nad ogniem. W kabinie było czysto i ciepło, pośrodku stał niski drewniany stół, dookoła małe bambusowe stołki. Na ścianach widniały sentencje wypisane chińskim alfabetem. Na jednej ze ścian oprócz tego ktoś wymalował czerwoną farbą sierp i młot. Druga kabina najwidoczniej służyła za sypialnię, bo na podłodze leżały rozesłane tygrysie skóry. Jedna z kobiet podała mi jedwabny płaszcz. Przyjąłem, ale munduru nie zdejmowałem — by­łoby to równoznaczne z odpięciem pistoletów. Na­rzuciłem płaszcz na wilgotne jeszcze sukno mun­duru. Zasiedliśmy do siołu. Posadzono mnie pomiędzy kobietami, i kiedy zaleciało od nich najlepszymi francuskimi perfumami, odczułem ponownie paradoksalność sytuacji. Te kobiety niewątpliwie należały do arystokracji Hengjangu, zaś trzej faceci byli zdolnymi do wszystkiego zbirami. Ale kim był ów Chińczyk, 171 który równie dobrze znał narzecza swojego kraju, jak język angielski? Kucharz podał zupę z kaczki, potem wędzoną rybę, po niej kurę z jarzynami, wołowinę pokrajaną w cienkie plasterki, wreszcie kruche ciastka i grzane wino. Nie pił tylko kucharz i jeden z eskorty. W pudełku leżały papierosy angielskie, francuskie, amerykańskie, chińskie i rosyjskie. Milczenie stawało się krępujące. Nie wiedziałem, o czym rozmawiać ani nawet, czy tamci chcą rozmawiać. Byłem od nich w tej chwili uzależniony, całkowicie odcięty od lotniska. Chinki w milczeniu jadły, siedząc przy, stole jak podczas najwytworniejszego przyjęcia. Kobiety w Chinach w ogóle posiadają dużo wrodzonej dystynkcji, mają zwłaszcza piękne — opanowane i miękkie — ruchy rąk. Ale te dwie bez wątpienia pochodziły ponadto ze sfer towarzyskich. Leader zgromadzenia patrzył w ścianę przymrużonymi oczy­ma. Od czegoś trzeba było zacząć. — Czy orientuje się pan, że nie jestem Amerykani­nem ani Anglikiem? Popatrzył mi uważnie w oczy. Wiem. Amerykanie nie chodzą piechotą. Ame­rykanie nie plączą się po dzielnicy nędzy i nie tracą dolarów na ulicy ślepców. Amerykanie nie kupują wazonów, jeśli nie są wystarczająco jaskrawe i koloro­we, i nigdy nie nabyliby tych, które pan nabył w Hengjangu. Może są i inni, mniej barbarzyńscy, ale ci, którzy tu są... Co pan tu robi? Proste. Jestem lotnikiem i biję się z Japończyka­mi. Poza tym włóczę się po nieprawdopodobnych miejscach, czasem wplątuję się w awantury, a czasem kupuję wazony. Lubię wasz kraj. Który? Ten, w którym kupuje się generałów i sztaby? Kraj fikcji Czang Kaj-szeka? Przybyłem z bardzo dalekiego kraju i nie czuję 172 się powołany do rozsądzania spraw waszego domu. Jestem tylko żołnierzem. — Wtykał pan pieniądze ślepcom. Oni i tak umrą. Zostanie tylko gest. Któż ma interes w tym, aby jutro nie oślepło dalsze ćwierć miliona dzieci i aby nie wywieziono na śmietnik za miastem innych ludzi bez nazwiska, którzy rodzą się, żyją i umierają na ulicy? ,Amerykanie... I nagle przeszła mu przez twarz straszliwa wście­kłość, leżące na stole dłonie rozwarły się jak szpony. Ale po sekundzie napięte i pokurczone mięśnie rozluźniły się, jakby wygładzone czyjąś potężną ręką. Twarz miał teraz doskonale obojętną, oczy beznamiętne i spokojne, głos równy. — Ameryka przegrała szanse i będzie ją to drogo kosztować. Za krótki wzrok mają ci kupcy. W kabinie było gorąco, wino zrobiło swoje. Obie moje towarzyszki kolejno zrzuciły bluzki gestem takim, jakby zdejmowały płaszcze. Przy drzwiach kabiny sypialnej sterczały draby z eskorty. Chinki dopiły z wysokich, rdzawych kieliszków francuski likier. Potem podniosły się i zniknęły w kabinie. Zanim opadła kotara, ich oliwkowe plecy zostały objęte węźlastymi ramionami drabów w turbanach. Zostaliśmy we dwóch. Kucharz znikł, zostawiwszy na stole jeszcze jeden dzban grzanego wina. Rozmawialiśmy długo. Kiedy przed świtem wyszliś­my na pokład, dookoła panowała głęboka cisza, tylko woda bełkotała przy burtach. Hengjang tonął w czerni. Nie wiadomo skąd wychynął cień człowieka w turbanie. Mój towarzysz powiedział półgłosem parę słów — znowu w owym nieznanym mi narzeczu. Podprowadzono mnie do burty. Za nią kołysała się niewielka rybacka łódeczka. Przed świtem byłem na lotnisku. BAMBUSOWY MOST Po wylądowaniu z lotu bojowego nad Birmą rozłożyłem się na leżaku tuż obok swego samolotu. Dzień był ciężki, ale dobry. Przeprowadziliśmy „wy­miatanie" z wyjątkowo pomyślnym bilansem: dywizjon zestrzelił siedmiu Japończyków, a straciliśmy tylko dwóch pilotów. Wyskoczyli ze spadochronami, po kilku tygodniach może któryś wróci przez dżunglę. Wypoczywając, obserwowałem zachód słońca i Himalaje. Jak to wszystko łagodnie i przyjaźnie wyglą­da z ziemi. A jeszcze przed chwilą góry były naszym wrogiem. Czekały w milczeniu na huk eksplozji samolo­tu rozbijającego się o skały albo na bezbronny grzyb spadochronu. Doczekały się. Teraz są już tylko piękne. Słońce oślepiało, teraz przygasa. Chyba już nigdy nie zapomnę nieba nad Himalaja­mi. Wieczornego nieba, w wielkiej ciszy odgrywającego swoją symfonię kolorów. Gdyby to nakręcić na barwny film, byłby chyba kicz. Czy kicz może być piękny? Wieczorne niebo nad Himalajami było niewiary­godnie piękne, zmienne, ruchliwe, grające czerwienią, fioletem, seledynem. Nisko nad horyzontem żarzyło się złotem poprzez koronkę cyprysowych liści. Potem tarcza słońca — coraz bardziej czerwona i ciepła — nadziewała się na ostre kontury skał, zapadała, gasła. Wraz z nim przygasała przestrzeń, wstawał granat nocy, ożywały gwiazdy w przejmująco nieogarnionej 174 studni nieba. Ziemia parowała ciepłem, gwiazdy skrzy­ły się jak diamenty. A potem przychodził kryształowy chłód górskiej nocy i zapadała cisza. Gasły gardłowe głosy, skrzypienie kół drewnianych żurawi, życie dnia. Noc stawała się o wiele bardziej dotykalna, a niedosły­szalny prawie łopot skrzydeł nocnego ptaka bliższy niż za dnia nawisie sylwety Himalajów, z których został teraz misterny cień ornamentu, o jeden ułamek tonu czarniejszy od nieba. U podnóża gór rozpalały się małe rdzawe światełka ognisk: ludzie. Błogosławione lenistwo, bezczynność mięśni, zwol­nione od napięcia nerwy, cisza, noc. Jutro znowu będzie dzień. I znowu trzeba będzie nie rezygnować. Nigdy nie rezygnować. Sprasować mięśnie, nerwy, zmysły, chcenie, wolę w jeden napęczniały życiem pakunek — i wierzyć aż do końca. To bardzo potrzebne. A jeszcze bardziej potrzebne, aby był ktoś, kto wierzy w ciebie. Kilkanaście dni temu — po jednej z walk — złapała mnie noc nad górami. Znalazłem się nad chmurami zupełnie sam. Radio wysiadło, mapa w czasie walki pofrunęła gdzieś w głąb kadłuba, benzyna się kończyła. W takiej sytuacji najpierw myśli się o tym, że nie zabrało się nawet noża, pistoletu i zapałek. Potem widzi się tylko ironiczną gębę księżyca i zimne, wyglądające poprzez puszyste chmury wierzchołki skał, czekające jak noże na goły brzuch samolotu. Samolot — pudło z ludzkim życiem, jeszcze posłuszny. Nie można przebijać chmur na ślepo: — sto procent śmierci w patetycznym spięciu skal z rozpędzoną masą ma­szyny. Więc beznadziejnie krąży się nad nożami skał, przestawiwszy obroty na minimalne zużycie paliwa. I wtedy przychodzi moment, kiedy łamie się wola. Zrezygnować. Uśmiechnąć się z fasonem do irytującej wieczności gwiazd, powiedzieć swoje ostatnie słowo — 175 jednak własne słowo: przełożyć stery i pójść w dół. To także wydaje się zwycięstwem. To kusi. Żona. Za kilkanaście dni ma urodzić dziecko. Mam jej listy w kieszeni kombinezonu, jeszcze nierozpieczętowane. Wręczono mi je, gdy byłem już przypasany w kabinie, na parę sekund przed startem. Ona wierzy. Tak najzwyczajniej wierzy, że nic złego nie może mi się stać. Nie wiadomo dlaczego, rozluźniają się stward­niałe palce na sterze. Nie. Jeżeli zrezygnuję, to właśnie z tego „własnego słowa". Niechże nie należy do mnie. Krążyłem beznadziejnie nad szpikulcami skał w zimnym świetle księżyca, starając się nie patrzeć na fosforyzującą strzałkę wskaźnika paliwa, z przeraźliwą nieuchronnością opadającą do zera. W sekundowym przebłysku myśli uświadomiłem sobie, że właściwie już nie wiem, czy to jeszcze moja gra, czy już nie. Nasza? Czyja? I wtedy stało się coś, co wcale nie musiało się stać: otwarła się na moment zwarta powierzchnia chmur i błysnęła spod nich woda: jezioro Tungting-hu. Niemal automatycznie położyłem samolot na skrzydło. Pot spływał mi po twarzy. Potem już wszystko było proste: kręte koryto rzeki Juan-ciang, lotnisko. Zielonkawa strzałka nie dotarła do zera. Błogosławione lotnisko — teraz. Nie sposób wie­cznie żyć w napięciu. Jak to dobrze, że można wyciągnąć rękę i przekręcić gałkę radioodbiornika. Rozjarza się mała skala, lampy zaczynają cichutko szumieć, potem wypływa muzyka. Japonia. Spikerka ścisza muzykę, zaczyna gadać. Oczywiście, propagan­dowa audycja dla żołnierzy alianckich w Chinach. Jedźmy dalej. To chyba Czungcing? Niski, znajomy głos tamtejszej komentatorki radiowej. „Wiadomości ze świata". Przed paru dniami w pogoni za „tematem" dotarła i do mnie. Po wywiad. Mówiłem rzeczy 176 prawdziwe, które i tak wyjdą na „oficjałkę". Wspomni? A może już wcześniej wykorzystała? Nie, mówi teraz. Gładkie, dziennikarskie słowa o Polsce, o Anglii, „wspólnym wrogu", admiracji Urba­nowicza dla naszej kultury chińskiej, tudzież o jego stalowoniebieskim mundurze polskiego lotnika, i że ochotnik, i że... Przerywa. Słychać coś jak cichy szelest kartki papieru. Ki czort? Głos czungcińskiej, komentatorki staje się nagle bardzo ludzki i wcale nie dzienni­karski. „Halo, Witold Urbanowicz! — Plącze się. — Mam nadzieję, że może polski pilot słucha mnie w tej chwili. Dostałam, dostaliśmy wiadomość, że został ojcem. Niestety, nie wiemy dokładnie, czy to syn, czy córka. Co? — poprzez przykryty dłonią mikrofon przebija się parę szybkich słów po chińsku, potem normalnie: — Tak, wysłaliśmy w tej sprawie radiogram do jego żony w Waszyngtonie. Halo, Witold Urbano­wicz, słyszy nas pan?" Zostawiam pod skrzydłem samolotu leżak i grające pudło, idę do kasyna. Błyskawiczna depesza przyszła grubo po północy: „Urodził się syn na Boże Narodzenie 5.50 wieczorem. Czujemy się doskonale. Ślemy pozdro­wienia. Wisia". Na drugi dzień w godzinach popołudniowych dostaję wezwanie do Kwatery Głównej 14 Floty Lotniczej USA. W gabinecie oprócz generała Chennaulta jest jego szef sztabu i kilku pułkowników. Życzenia i gratulacje. Potem dekorują mnie odznacze­niem bojowym Stanów Zjednoczonych — nie wiado­mo: za syna czy za loty? Wreszcie generał Chennault czyta oficjalny list „w związku z tym" (to znaczy z czym?) od dowódcy lotnictwa Stanów Zjednoczonych. Koszula przylepiła mi się do pleców, odpowiadam, że to dla mnie wielki zaszczyt, że cieszę się, bo chociaż w minimalnej części mogę spłacić dług wdzięczności za udział ochotników amerykańskich, lotników Eskadry 177 Kościuszkowskiej, w czasie pierwszej wojny światowej, w walkach o wolność mojej ojczyzny, że... No, nareszcie koniec. Zwiewam spod drzwi gabine­tu chyba nie gorzej niż po wyczerpaniu amunicji zwiewa się przed japońskim „Zerem" na własne lotni­sko. Uroczystości — rzecz bardziej męcząca niż „wy­miatanie". Czuję się w takich momentach, jakbym grał na scenie, do której absolutnie nie mam powołania. W dwie godziny potem wypłynąłem sampanem na jezioro Kun Yang ze starym rybakiem. Wiatr wypro­wadził nas na środek. Chińczyk zarzucił sznurek z haczykiem i czekał cierpliwie, paląc fajkę długości pół metra. Nachylił się. Wąsy mu zwisają, koniec brody moczy się w wodzie. Figurka w granatowym, wypło­wiałym jedwabnym płaszczyku, przykryta dużym sło­mianym kapeluszem, wygląda jak grzyb z dziecinnych bajek. A ja się cieszę. Chmurno dzisiaj. Góry częściowo przykryte, niewi­doczne. Jak to dobrze, że można nie gadać. Kładę się na dnie łodzi, milczymy obaj w sposób absolutnie zgodny i przyjazny. No, proszę: mam syna. Miliony ludzi także dostało taki prezent. Co my im damy, tym synom? Moje pokolenie otrzymało prześliczne waterklozety, neony, łódź podwodną, samolot, telewizję. radar i bardzo skuteczne środki wybuchowe. Oprócz tego oczywiście największe obozy koncentracyjne w historii ludzkości. Jaką broń damy naszym synom? Metody terroru i mordowania stają się mocno przesta­rzałe. Niemieckie radio charkotliwym głosem „wodza" wrzeszczy o ,,Wunderwaffe" — cudownej broni. Nie­którzy śmieją się z tego. Maniak. Inni wierzą. Ja także. Bo człowiek jest rzeczywiście niezmiernie pomysłowy. Może to jeszcze moje pokolenie kopnie czołgi jako „antyczną broń" i wymyśli coś absolutnie genialnego: laboratoryjnie czystą śmierć bez paprania się w tru­pach? Totalną, zdalnie kierowaną niezawodną maszyn- 178 kę do palenia kontynentów. Żeby nawet nie było czego zeskrobywać żyletką ze ściany. Co, nie stać nas? Jeśli można spalić parę milionów ludzi dziś, to niby dlaczego nie można by jutro spopielić świata? A ten sobie ryby łowi. Niechże to pioruny trzasną! A tak się cieszę, że mam syna. Wytłumaczę mu kiedyś, że cały ten genialny kram — to jedna wielka niedorze­czność, I że jedyną dorzeczną rzeczą jest miłość bliźniego. Wariat? Właśnie, kto tu właściwie jest wariatem w tym całym interesie świata? Chińczyk obserwuje uważnie drgający sznurek, potem szybko pociąga w górę, wrzuca na dno sampana półmetrową srebrną rybę. Ryba rzuca się rozpaczliwie na wszystkie strony, rybak chwyta ją za ogon i jednym wystudiowanym, wprawnym ruchem trzaska głową o ostry brzeg łódki. Twarz rozszerza mu błogi uśmiech. Po chwili znów zarzuca sznurek. Na niedalekim lotnisku budzą się samoloty. Huk narasta, zlewa się w jedno, potężnieje. Myśliwcy startują. Liczę samoloty: jest szesnaście. Poderwał się cały dywizjon, nabierają wysokości, tasują się w szyk bojowy, lecą na południe. Coś się kroi. Patrzę za nimi, omiatam oczyma niebo. Wysoko, od strony Indochin, czernieją na niebie mikroskopijne punkciki. Rozpoznaję charakterystyczny szyk japoń­skiej wyprawy bombowej. Jeszcze wyżej, nad nimi, biała pajęczyna: kondensacyjne smugi, pozostawione w mroźnym powietrzu przez samoloty osłony myśliwskiej. Szarpię rybaka za rękaw: — Japończycy! — ale on popatrzył tylko na niebo z głęboką obojętnością. Ciągnie sznurek z następną rybą. Nasz dywizjon już doszedł do wyprawy. Ostatni był czas. Wysoko nad nami grzechoczą pierwsze serie broni maszynowej. Silniki wyją napiętym, wysokim tonem. Przyjemnie jest oglądać walkę z ziemi, choć przy okazji 179 też można oberwać zbłąkanym pociskiem. Mojego rybaka nic to jednak nie obchodzi. Wychylony poprzez burtę sampana wojuje z pokaźnych rozmiarów rybą. — A ha-ha-ha! — gardłowy głos też jest napięty, potem milknie; ryba urwała się z haczyka. Największa ryba w dniu dzisiejszym. Stary jest niepocieszony, zmartwienie zwija mu zmarszczki na twarzy. Niebo wyje jakimś nowym, bliższym tonem. Lekko nachylony na skrzydło spada ku ziemi japoński bombo­wiec z długim warkoczem brudnego dymu za ogonem. Odprowadzam go wzrokiem. Maszyna idzie między góry. Nikt nie skacze. Nie zrzucają ładunku bomb. Wreszcie potworny huk eksplozji, potem wysoki słup czarnego dymu. Doszli. Na niebie grzechot serii staje się coraz wyraźniejszy. Japońskie karabiny maszynowe klekoczą szybko, amerykańskie dudnią wolniej i głoś­niej. Większy kaliber pocisków. No tak, a ten nas może wykończyć. Japoński myśliwiec — najwidoczniej ściągnięty walką z osłony — nurkuje wprost na nas. Widzę kolisko gwiaździstego silnika za przejrzystą tarczą, potem na cienkich skrzyd­łach i na kadłubie zapałają się ogniki. Z lewej strony sampana wyskakują gwałtownie bąble wody — jak w czasie ulewnego deszczu. Mój Chińczyk z niezmąco­nym spokojem i wyraźnym niesmakiem obserwuje kącikami skośnych oczu samolot, spoglądając równo­cześnie ukradkiem na sznurek wędki, zanurzony w wodzie. Japończyk strzela krótkimi seriami. Wyrównuje samolot nad jeziorem. Smugi zapalających i świetlnych pocisków idą teraz bardziej poziomo nad naszym sampanem. Zahaczają o żagiel, prują płótno. Właściwie nic nie można zrobić poza czekaniem: trafi albo nie. Tamten schodzi jeszcze niżej, leci zaledwie parę metrów nad wodą, z przeraźliwą wyrazistością widzę jego rosnący w oczach silnik. Strzela. Ze słomianego dachu sampana bucha płomień. W tym samym mo- 180 mencie Chińczyk wyciąga z wody rybę i zaczyna walić nią po płonącym dachu. Szarpię go za rękę, tracimy równowagę, obaj padamy na dno łodzi. Z rykiem silnika i wrzaskiem powietrza dartego krawędziami płatów i usterzenia szura tuż nad nami rozkrzyżowana sylweta japońskiego myśliwca. Widać nawet brunatne zacieki oliwy na jego niebieskim brzuchu. O mało co nie zaczepił o maszt, teraz idzie świecą w górę. Chińczyk podnosi się, chce gasić ogień. Przemocą kładę go na dno łodzi i przyciskam. Staruszek nic nie rozumie. Myśli prawdopodobnie, że zwariowałem, bo nie daję mu gasić ognia. Ale jedyne wyjście dla nas to „robić trupa". Japończyk przerzuca samolot na lewe skrzydło. Wraca. Trzymam starego, że ani drgnie. Dach pali się i pokrywa cały sampan dymem. Ogień przerzuca się na maty, maszt wraz z żaglem pali się także. Japończyk krąży na wysokości 150-200 metrów i obserwuje. Jest przekonany, że ustrzelił lotników łowiących ryby. Już nie atakuje. Łódź w ogniu i dwa nieruchome ciała, szkoda amunicji. Nareszcie odlatuje na południe. Podrywam więc staruszka i gasimy ogień, co nie jest rzeczą trudną, bo wody dość. Ale po ugaszeniu ognia sampan wygląda beznadziejnie. Co najgorsze, nie ma żagla. Mamy ze sobą tylko długi kij bambusowy — za cienki, żeby nim wiosłować, a za krótki, ażeby dostać do dna. Staruszka ten problem w ogóle nie interesuje. Należy do pokolenia starszego i statecznego, które nie ma zwyczaju się śpieszyć, i to w kraju, który liczy sobie dobre parę tysięcy lat, w związku z czym godziny nie mają większej wartości. Całe kapitaństwo osmalonego sampana spada na mnie. Nie chcę nocować na jeziorze. Ku wielkiemu zgorsze­niu staruszka odrywam deskę służącą jako ławka. Jest wyraźnie oburzony, gdy łamię ją wzdłuż na połowę. Rozumiem go: w okolicach Kunmingu o bambus łatwo, ale z deskami o wiele gorzej. Wręczam jedną szczapę 181 staruszkowi, próbujemy obaj wiosłować. Staruszek nie ma jednak zielonego pojęcia o tej sztuce. Sampan kręci się w miejscu. Rezygnuję z jego pomocy, macham sam dechą, ale to raczej lekki wiatr popycha nas w stronę wybrzeża. Mieliśmy jeszcze jakieś sześćset kilkadziesiąt metrów. kiedy słońce powiedziało good-bye i schowało się za Himalaje. Natomiast ryby powiedziały good evening, zrobiły się głupsze o zmierzchu i gromadnie pchały się na haczyk, co znakomicie poprawiło humor staruszko­wi. — Proszę ocenić straty w łodzi — mówię — a ja to pokryję. Staruszkowi twarz rozciąga się w błogim uśmiechu. Przymyka oczy, wygląda, jakby się modlił, ale wiem, że liczy. Wreszcie z wahaniem wyciąga ku górze dłoń z rozczapierzonymi palcami, że niby pięć dolarów. Kiwam z aprobatą głową. Okay, dobrze. Wtedy rozpogadza się zupełnie. Proszę dodać jeszcze jednego dolara, to dam panu także małego niedźwiedzia — powiada. Małego? — pytam z niedowierzaniem. — A duży nie może być? Jeśli chce pan mieć duży kłopot, to może być duży niedźwiedź. A z małym wcale nie ma kłopotu. Byłem przekonany, że staruszek żartuje. Okazało się później, że nie. Jego zajęciem było łowienie ryb i łapanie niedźwiedzi w sidła, zaś w wolnych chwilach gra w mah-jonga, picie herbaty i myślenie. Sampan — okazuje się — przestrzelony w kilkunastu miejscach. Coraz bardziej mokro, a do brzegu jeszcze kawałek. Woda chlupocze, staruszek łowi ryby jak szatan, a ja wiosłuję tą przeklętą szcza- Odcinek rzeki Kuej, którą autor płynął na polowanie na tygrysy. 183 pą i jeszcze wodę muszę wylewać, depcząc po ry­bach. Wreszcie dobijamy do brzegu. Umocowaliśmy sampan do wystającej skały, przeładowaliśmy ryby do plecionych koszy z bambusa, przerzuciliśmy je na sznurach przez plecy. Idziemy krętą ścieżką w górę. Na szczęście noc jest pogodna i jasna. Po czterdziestu minutach marszu stajemy przed głębokim wąwozem, na którego dnie szumi wodospad. Idący przodem Chińczyk zatrzymuje się, zapala swoją długą fajkę, rozgląda się i mówi: — Tam na prawo jest bambusowy most, przez który musimy przejść. Trzeba tylko uważać, iść równo noga za nogą, nie mylić kroku, bo most jest wiszący i chwieje się jak trapez. Jestem trochę obrażony. Komu on to mówi? Mnie, staremu (no, nie bardzo) żołnierzowi, przypomina o trzymaniu kroku? Pięć lat to tłukłem w Korpusie Kadetów, a potem jeszcze dwa lata w podchorążówce. I to jak! Nie mówię jednak nic. Idziemy. Przed mostem jest brama, także z bambusowych kijów. — Zamykam most, bo niedźwiedzie czasem prze­dostają się aż pod mój dom, i to akurat wtedy, kiedy nie mam nastawionej pułapki i wolałbym ich nie oglądać — wyjaśnia. Brama jednak była otwarta. Wchodzimy na most. Chińczyk pierwszy, ja za nim. Przypomniały mi się piękne modelki z nowojorskich domów mody. Podobno do programu ich szkolenia należy także spacerowanie z grubą książką na głowie, co znakomicie przyczynia się do wyrobienia chodu pełnego dystynkcji i wdzięku. Może ten spacer z wysokim koszem po moście z patyków przyda się i mnie? Nie zanosi się na to. Ryby widocznie poczuły matkę-wodę, rzucają się w koszu jak opętane. Któraś, bardziej przedsiębiorcza, pacnęła mnie mokrym ogonem po karku. Mylę krok i most 184 zaczyna się beznadziejnie huśtać. Ma zaledwie półtora metra szerokości, a zamiast poręczy jest lina, oparcie niezbyt pewne. Przy wejściu — mocą nawyku — obrałem przed sobą największą gwiazdę, aby „utrzy­mać kurs". Teraz ta gwiazda zwariowała, lata razem z mostem, Himalajami i całym wszechświatem. Przysta­nąłem i pytam: Głęboki jest ten wąwóz? Nie więcej niż 800 stóp (ok. 240 metrów). Wystarczy. Nie jest tak źle. Zeszłego roku zaledwie sześć osób spadło z niego. A i to tylko dlatego, że zbytnio podpili sobie. — A długi on jest? Najwyżej 300 stóp (z górą 90 metrów). Bo mnie się zdawało, że ma co najmniej milę (ok. 1,5 kilometra). —- To tylko przez pierwszy rok chodzenia po nim odnosi się takie wrażenie. Potem co roku most się skraca, aż dojdzie do rzeczywistej długości. Idziemy dalej, stąpamy delikatnie jak tancerki w balecie, ale i tak most, raz rozhuśtany, kiwa się jak trapez w cyrku. Może przystaniemy, żeby się uspokoił? Zrobiliśmy to już przed chwilą. Zdaje mi się, że ktoś za nami... Co? Zaiwania — mówię po polsku. Staruszek nie­zmiernie zainteresował się nieznanym sobie słów­kiem. Zaiwania? — powtarza najzupełniej poprawnie (zawsze podziwiałem językowe zdolności Chińczy­ków). — Co to znaczy „zaiwania"? Jest to polskie określenie szybkiego marszu — mówię z głupia frant, żeby tylko zarobić parę chwil postoju — a pochodzi z czasów cara Iwana Groźnego i 185 jego pochodów wojennych. Polish speciality, you know? Staruszek kiwa z uznaniem głową i mówi: No to zaiwania — pan i ja. Zdaje mi się, że na tym moście jest więcej nóg niż nasze cztery — nudzę rozpaczliwie. Zawsze się tak zdaje, kiedy się idzie pierwszy raz nocą po tym moście. Złudzenie. Ruszamy. Złudzenie jest rzeczywiście bardzo suge­stywne. Kiedy się idzie nocą po takim rozhuśtanym moście z giętkich pędów bambusa, nieomal czuje się za plecami czyjś bieg. Nie mogę powstrzymać się od ustawicznego oglądania się do tyłu. Może częściowo jest to „obciążenie zawodowe" myśliwca — nigdy w walce nie lubiłem mieć kogoś za plecami. Ale w głównej mierze najzwyczajniej mam pietra. Cyrk lubię, ale w powietrzu, nie na bambusowych patykach, kiwających się nad wodą. I jeszcze ze złudzeniami. Zaczynam wreszcie, ekwilibrystycznie sięgając ręką do zawieszo­nego na plecach kosza, wyrzucać co kilka kroków jed­ną rybę na most. Ryba — rzecz smaczna. Jeżeli „złu­dzenie" rzeczywiście maszeruje za nami... A kosz w każdym razie będzie lżejszy. Wszystko to jednak nie wpływa na stabilizację marszu. Most kiwa się coraz bardziej, w pewnej chwili tracę równowagę, kurczowo łapię się liny, z przechylonego kosza reszta ryb wę­druje do wodospadu. Jestem gruntownie już zdegusto­wany: dostałem od Chennaulta parę dni urlopu, zapowiadał się miły wypoczynek w górskiej wiosce u staruszka Tunga, a tu najpierw Japończyk „napędził nam kota" na jeziorze (i to jeszcze jakiego!), a te­raz każą mi łazić nocą po bambusowych patykach: 90 metrów huśtania na wysokości 240 metrów z choler­nym koszem na plecach. Niedźwiedzia obiecują na pocieszenie. Po co mi niedźwiedź, mały albo duży? I tak nie będę mógł go pokazać synowi, do Ameryki bydlaka nie wezmę, chociaż podobno dzieci lubią 186 misie. Staruszek Tung widocznie wyczuł moje czarne myśli. Wypocznie pan w górach: spokój, czyste powie­trze, piękne widoki — zachwala. Z tego mostu też piękny widok — mruczę. Nareszcie polubił pan ten most. To jeden z najpiękniejszych i najstarszych mostów wiszących w prowincji Jiinnan. I liny w nim także są stare? Wszystko jest stare, razem ze mną. A czy zamknął pan bramę za sobą i założył bambusem? Zamknąłem. — I nagle przypomniałem sobie, że nie zamykałem i z żadnym bambusem nie miałem nic do czynienia. Most znów zakołysał się bardzo dziwnie. To dobrze. Bo bez zablokowania bambusem nawet małe dziecko może ją otworzyć. Chodźmy — mówię z determinacją — zimno mi. Wszystko kończy się na świecie, most także skończył się nareszcie, ten najpiękniejszy w prowincji Jiinnan. Położyliśmy nasze kosze na ziemi, Tung wyjął ze swojego parę ryb i poszedł założyć je do pułapek na niedźwiadki. Wróciwszy, dziwił się bardzo, co się stało z rybami, które niosłem, w związku z czym dałem mu dwa dolary ekstra, aby przestał się dziwić. I poszliśmy do wioski. Niedaleko już było, może ze dwadzieścia minut drogi. Świat znowu nabrał kolorów w owej wioseczce, której mieszkańcy nigdy nie schodzili w dolinę, ale za to potrafili z odległości 7 metrów trafić wąskim sztyletem w mandarynkę położoną na skale. Żyli zamknięci w swojej mikroskopijnej społeczności. Stary Tung był tu jedynym człowiekiem, który umiał pisać i czytać. Był bardzo dumny ze swych umiejętnoś­ci. W swojej grocie-herbaciarni wywiesił czerwone, szare i zielone papiery, zapisane sentencjami. Cieszył 187 się też dużym szacunkiem. Ale usługujące w owej herbaciarni dziewczęta dostały formalnie gigle’a na mój widok, patrzały na mnie jak na demona, zjawę z innego świata. Okazało się, że jeszcze nigdy nie widziały białego człowieka. Kiedy w dwa dni potem o świcie wracałem z Tungiem przez ten sam wiszący most, nie miałem już kłopotów z zachowaniem równowagi. Byliśmy obaj po kilku czarkach doskonałego grzanego wina, szliśmy jak na defiladzie. Już w południe tego samego dnia startowałem całym dywizjonem na ostrzeliwanie japońskich lotnisk w Indochinach. Z powietrza nie było widać chat przylepionych do skał ani groty Tunga, ani tym bardziej strumyka przy niej, w którym kąpała się jego wnuczka. Pomyślałem, że może lepiej byłoby dla tych łudzi, aby zwalił się bambusowy wiszący most, najstar­szy i najpiękniejszy w prowincji Jiinnan. Szczęśliwi ludzie, nieznający tak wielu pojęć mojego świata. Ale jaką drogą schodziłby wówczas do jeziora staruszek Tung, „Grandpa", jak nazywali go amery­kańscy piloci, Tung przemieniający się w patriarchę — tam, na górze? Musiał przecież łowić ryby na przynętę dla niedźwiadków. Po dolarze za zwierzaka. DAMA Z HERBEM Na dworze było jeszcze szaro, można było jednak dostrzec już krople rosy na drobnych liściach akacji. Tuż przy samym oknie zaspany wróbel siedział na bambusowym płocie, czekając cierpliwie na okruszy­ny chleba, które codziennie wyrzucałem mu na pożół­kłą trawę. Z daleka dochodziły gardłowe nawoływania wieśniaków. Głosy gubiły się w opadającej mgle. Czułem, że nie jest ze mną dobrze tego rana. Bolały mnie wszystkie kości i miałem dreszcze. Spieczone wargi, pragnienie, silne stukanie pulsu w skroniach sygnalizowały gorączkę. Marzyłem o łóżku, z którego przed chwilą wyskoczyłem. Nie chciałem jednak wołać lekarza. Zawiesiłby mnie w lotach i kazał leżeć. A ja miałem co najmniej dwa ważne powody, aby akurat teraz nie leżeć. Po pierwsze — Japończycy prawie co noc okładali nasze lotnisko bombami, co przy gorączce było podwój­nie nieprzyjemne. A po drugie — zależało mi bardzo, aby polecieć. Już od kilkunastu dni nie spotkaliśmy w powietrzu większej liczby Japończyków, zaś poprzed­niego dnia niedaleko Hongkongu zauważyłem z powie­trza kilkanaście ciężarówek przesuwających się wzdłuż doliny. Kilka kilometrów dalej — masę ukrytych w lesie skrzyń i beczek. Nie było żadnej wątpliwości, że gromadzą większe ilości paliwa i amunicji, co nigdy nie dzieje się bez celu. Pachniało jakąś większą awanturą. 189 Okazało się jednak po locie, że tylko ja jeden rozezna­łem miejsca koncentracji i magazynowania. Niedokład­ne mapy uniemożliwiały wskazanie innemu pilotowi, gdzie się to wszystko znajduje. Trzeba było znać na pamięć to miejsce. Pilot, który go nie znał, nie mógł się tam kręcić. Od wczoraj musieli podciągnąć także artylerię przeciwlotniczą, zaś pod bokiem znajdowała się japońska baza myśliwska Kaitak w Kowloon. Jeżeli operacja miała mieć jakikolwiek sens i jakiekolwiek szanse powodzenia, trzeba było lecieć „na pewniaka", bez szukania i kluczenia, wprost na cel. Wypadało więc, że muszę prowadzić, wobec czego gorączka musiała poczekać na łapiduchów. Kiedy wyjeżdżaliśmy z kwater na lotnisko, góry jeszcze drzemały, opatulone w białą mgłę, ale na wschodzie już jaśniało. W baraku na lotnisku zebraliś­my się przy dużej mapie operacyjnej, zawieszonej na ścianie. Piloci byli senni, chłód dopiero ich budził. Poza tym kilkudniowy zarost nie dodawał uroku ich twa­rzom. Wiercipięta też ziewał. Zaczajone samoloty, ustawione w szeregu na skraju lotniska, czekały na pilotów. Zadanie było krótkie: „Zniszczyć zapasy paliwa lotniczego i amunicji w miejscu wskazanym przez prowadzącego. Rozpoznać powietrze w okolicach Hongkongu, typy samolotów Lich liczbę. Będziemy bombardować cele z lotu nurkowego, na mój sygnał — powiedziałem. — Po zbombardowa­niu zejdziemy do lotu koszącego i ostrzelamy cel z karabinów maszynowych. — Kazałem załadować amu­nicję zapalającą i przeciwpancerną, uważać na siebie, żeby nie zderzyć się w czasie akcji i nie wpakować w ziemię podczas ataku. — W wypadku zestrzelenia mnie moje miejsce jako dowódcy całości obejmuje prawoskrzydłowy pilot. Są jakieś zapytania? Wszystko jasne — bąknęło niewyraźnie paru. 190 — Do maszyn! — Po czym do Wiercipięty: — A ty zaiwaniaj do baraku i nie włócz się po lotnisku, bo cię wreszcie ktoś przetrąci! Pies popatrzył na mnie sceptycznie, nie udając nawet, że się przejmuje rozkazem. Kiedy siedziałem już przypasany w kabinie i zapuszczałem silnik, widziałem, jak hula po zroszonej trawie. Startujące samoloty niezmiernie go interesowały, pies wracał do baraku dopiero wówczas, gdy znikły na niebie. Lotnisko pozostało za nami. Czułem się senny, bolały mnie oczy, bardzo chciało się pić, zaś lusterko pilota przekazało odbicie niezbyt pociągającej gęby. Wobec tego spojrzałem w dół. Drogą szedł sznur Chińczyków, wyglądających z góry w swych słomia­nych kapeluszach jak grzybki strzygące nóżkami. Nieśli kosze przewieszone na bambusowych kijach, szli do miasteczka. Weszliśmy nad góry. Słońce już wschodziło, powie­trze zaczynało być niespokojne trochę rzucało. Szes­naście samolotów w luźnym szyku przecinało skały, trzymając się swej prostej linii lotu. Spłoszone ptaki krążyły pod nami. Oparłem głowę na skórzanym, chłodnym oparciu fotela, przez chwilę obserwowałem niebo. Silnik huczał miarowo. Jak przez sen przemknęła scena pożegnania z żoną przed odlotem do Chin. Wierzyłem, że wrócę cały. Taka wiara dużo znaczy. Znałem pilotów, którzy powie­dziawszy sobie, że nie wrócą z lotu, rzeczywiście nie wracali. Kwestia zmęczenia i utraty wiary w swoje siły. Przed maską samolotu wyłania się wreszcie szaro-niebieska masa, po chwili zamienia się w lśniącą taflę, przyczepioną do turkusowego nieba. To ocean wynurza się spoza krzywizny ziemi. Pod nami białe domy Hongkongu. Lotnisko po prawej stronie, a na nim samoloty — makiety z drewna, obliczone na naszą naiwność. 191 Robię skręt w lewo i daję pełny gaz. Lecimy na północ. Najpierw widzę białą, smukłą świątynię na wzgórzu, potem skrzyżowanie dróg. Poprawiam kurs na 320 stopni. Odnajduję dwa charakterystyczne wzgórza, lasek, głęboką dolinę i zakręt w niej, uformowany w kształt półksiężyca. To tutaj. Podnoszę rękę do góry i kołyszę skrzydłami. Stawiam samolot na nos, w celow­niku umieszczam białą plamę na zakręcie doliny. Silnik wyje, wskazówka szybkościomierza przesuwa się gwał­townie po tarczy. Policzki nabrzmiewają pod haubą w oczach ciemnieje od przyśpieszenia. Zwalniam bombę i ciągnę za drążek na siebie. Przygniata mnie do fotela, w oczach na moment zupełnie ciemnieje. Potem widzę płomień i dym w środku jasnej plamy. Wybuchają następne dymy i płomienie. Samoloty kolejno walą swoje bomby, piloci celują świetnie. Po chwili cała dolina pokryta jest czarnym dymem. Pomiędzy naszymi samolotami pojawiają się czarne bukiety wybuchów, artyleria przeciwlotnicza zaczyna prać. Jak było umó­wione, zniżamy lot i otwieramy ogień. Na dole robi się piekło. Nowe wybuchy, dymy i ognie, pali się nagromadzona benzyna, magazyny z amunicją wybuchają jak purchawki od uderzenia kija. Z lasu wybiegają żołnie­rze, padają na ziemię, podnoszą się i znowu padają. Zaczyna grzać także i artyleria ze stoków gór. Patrzę za siebie — nawet słońce przygasło za zasłoną z dymu. Nad nami myśliwcy japońscy. Jest ich dwudziestu, krążą. Amunicji już prawie nie mamy, benzyny tyle, ile potrzeba na powrót, plus bardzo ograniczona rezerwa. Zaskoczyli nas. Akcja i gorączka zmęczyły mnie jednak, w pewnej chwili robi mi się słabo, zimny pot wychodzi na skronie. Odpinam haubę pod szyją i otwieram kabinę. Świeże powietrze dodaje trochę siły. Redukuję obroty śmigła, obserwuję wiszących nad nami myśliwców, koncentruję całą wolę, żeby nie zemdleć. Tamci nie schodzą, krążą 192 jakieś półtora tysiąca metrów wyżej. O-la-la, są całko­wicie panami sytuacji, praktycznie biorąc mogą nas wystrzelać jak kaczki, walka w tej wąskiej dolinie jest zupełnie niemożliwa. Czuję silny ucisk w okolicach żołądka, spalam się nerwowo. Co robić, aby uratować siebie i szesnastu ludzi? Chyba to, czego się tamci nie spodziewają. Schodzę nisko, jak najniżej, w dym — i lecę wąską doliną, tuż nad samą ziemią, na pełnym gazie, na południe, w głąb okupowanego terytorium. Lecimy w burym tumanie, może jakoś nikt nie wmelduje się w ziemię, trzeba ryzykować. Potem robimy skręt na wschód, skąd nadchodziły niskie, ciemne chmury. Szansa była może jedna na dziesięć, że nas wypuszczą, a jednak tak się stało. Może japoński dowódca właśnie w tym momencie był zajęty we własnej kabinie, może „na zapas" obserwował najbardziej prawdopodobny kierunek na­szego wycofywania się (akurat przeciwny do trasy, którą wybraliśmy), może wreszcie rzeczywiście nie zauważyli nas z tamtej wysokości, przemykających się w dymach. Nasze samoloty były słabo widoczne z góry. Nie wiadomo. Dość, że skok do chmur się udał, kreseczki japońskich myśliwców zostały daleko. Wchodzimy w chmury, lecimy w ciasnym szyku na przyrządy, trzymając się osłony chmur jak tarczy. De­cyduję się na wyjście z nich dopiero po przeleceniu 160 kilometrów w kierunku naszej bazy. Otwieram powtór­nie kabinę i zsuwam okulary na czoło. Czuję się fatalnie, mroczki latają mi przed oczyma. Coś musi być widać także i z zewnątrz, pewnie się kiwam z maszyną, bo dowódca klucza numer dwa zbliża się do mnie, wywołu­je przez radio i pyta, czy nie jestem ranny. Odpowiadam krótko, że nie, po czym zabieram się do uporczywej walki o przytomność, co jest bodaj najbardziej wyczer­pujące. Pływam w pocie, telepią mną dreszcze, zęby kołacą, jest mi niedobrze, mroczy mi się w oczach. 193 Ląduję fatalnie, z podskokiem, zamykam gaz i wyłączam kontakt, kiedy zaś kończy się dobieg, pozwa­lam sobie na luksus: mdleję. Odzyskuję przytomność dopiero w łóżku. Czuję silny ból w skroniach i zupełny bezwład ciała. Brak mi nawet sił, aby skląć Wiercipiętę, który harcuje po łóżku, zeskakuje na podłogę, znowu wpada na łóżko, zaczyna­jąc swój taniec radości od początku. Zasypiam. Kiedy budzę się znowu, słońce świeci wprost w oczy. Jasny pokój, maty rozłożone na podłodze. Biała pościel. W drzwiach stoi młoda Chinka w czerwonej sukience z jedwabiu. Ma regularny owal twarzy, czarne skośne oczy, nos prosty i delikatną złotą szpilkę w czarnych, prawie granatowych włosach. Oczy mnie bolą, leżę spokojnie. Smukła figurka wycofuje się z pokoju. Zamykam oczy. Po chwili czuję na czole chłodną dłoń, potem zmoczoną w zimnej wodzie gąbkę na skroniach. Muszę mieć tęgą gorączkę, bo nagle wydaje mi się, że pewnie zostałem zestrzelony. W chińskim raju nie jest najgorzej. Próbuję przywołać się do porządku. — Która godzina? — pytam. Popatrzyła na słońce, choć na ręku miała zegarek. Jakie to charakterystyczne. Uśmiechnęła się: — Południe. We drzwiach staje ruda pannica i wszelkie złudze­nia pryskają. Amerykańska pielęgniarka. — Hej! — woła od progu. —Jak się czujesz? — i ściąga ze mnie koc. — Lepiej niż wczoraj? Nie bardzo wiem, kiedy to było wczoraj, więc na wszelki wypadek odpowiadam, że nieźle. — Gdzie chcesz dostać zastrzyk, w pośladek czy w rękę? Ooo, to jednak na pewno nie chiński raj. — Jeśli już koniecznie, to proszę w rękę. Natarła mi spirytusem rękę i jednym ruchem wpakowała igłę. Wiercipięta pociągnął ostrożnie nosem 194 i wywiał do drugiego pokoju, wyjrzał zza framugi, po czym na wszelki wypadek szurnął przez okno. Mam coś dla ciebie. Dwa listy i telegram. Żona cię kocha, skoro pisze tyle listów. Chciałabym, żeby do mnie ktoś tak często pisał. Trzeba wyjść za mąż, żeby otrzymywać listy. Nie znalazłam jeszcze odpowiedniego chłopca na męża. A ci, którzy tu są, wszyscy chcą tego samego. A czego oni chcą? Ej, ty! — trąciła mnie pięścią w żebra. — Nie udawaj, żeś się dopiero urodził i nie wiesz. Za kilka dni wyzdrowiejesz i będziesz latał, ale uważaj na siebie. Miałeś piekielne szczęście, że cię Japończycy nie spuścili na ziemię. Po wylądowaniu miałeś wysoką temperaturę. Wody? Widzę, że ci lepiej. O twoim zdrowiu mówię, nie o silniku. A co mi właściwie jest? Nie wiem, lekarze się jeszcze nie porozumieli. Jeżeli gorączka ci nie minie, to odeślemy cię do szpitala w Czungcingu albo w Kunmingu. A teraz, żebyś się nie nudził, masz tu inną pielęgniarkę, od spraw intelektual­nych. Będzie ci czytać. Sama się zgłosiła, rozumiesz? Piękna, co? Nie przyjrzałem się jej jeszcze. Aha, głupi by uwierzył. A sam nie mogę czytać? Może ktoś jest bardziej chory? Nie możesz, szkodzi na oczy. A poza tym nie nudź, sam jej to wytłumacz, bo ona na ten temat nie chce ze mną gadać. Poklepała mnie po nieogolonym policzku i poszła. Po niewielu minutach wróciła Chinka. — Spał pan ponad dwadzieścia godzin — powie­działa z uśmiechem. 195 Co się stało po wylądowaniu? Nic szczególnego: lądował pan ostatkiem przytom­ności i musieli wyciągać pana z samolotu. Miał pan wysoką gorączkę. To wszystko? Nie wystarczy? Teraz musi pan co najmniej kilka dni poleżeć, a ja mam tego dopilnować. Potem przyniosła z sąsiedniego pokoju czajniki i dwie małe czareczki bez uszek. Dotknąłem dłonią swojej nieogolonej twarzy. Czułem się bardzo nieszcze­gólnie w tej roli łazarza w towarzystwie wytwornej Chinki. Usnąłem z czareczką w palcach i czułem przez sen, że mi ją ktoś delikatnie wyjmuje z dłoni. Na drugi dzień amerykańska pannica znowu zmie­rzyła mi gorączkę i znowu wrzepiła zastrzyk. Dowie­działem się, że Chinka ma na imię Li i że przyjdzie w południe. Przyszła rzeczywiście, tym razem w jasnozie­lonej sukience. Podała mi listy i telegramy z Waszyng­tonu od żony i dyskretnie wycofała się do sąsiedniego pokoju. Wróciła dopiero po kilkunastu minutach — z książką. — Nie mamy tu wielu książek, a to, co jest, czyta się po kilka razy. Może jednak poczytać panu? Poczułem się jak dziecko. Miałem życie dość twarde i nie byłem rozpieszczany nawet przez rodziców, nie mogłem sobie też przypomnieć, aby mi ktokolwiek czytał w chorobie. Książka była o Buddzie. O tym, jak zastanawiał się, dlaczego nowo narodzone dziecko płacze, dlacze­go przychodzi starość, dlaczego istnieje ból i cier­pienie. O tym, że w końcu rzucił swą żonę, swoje dziecko i wspaniały dom i poszedł w góry, aby zrozumieć sens życia i zagadkę ludzkiej śmierci. O tym, że... W pewnej chwili przestałem rozumieć treść czy­tanych mi słów. Wlepiłem oczy w lewą dłoń Chin- 196 ki. Musiała to jakoś odczuć, bo przerwała czyta­nie. Na wskazującym palcu lewej ręki miała polski herbowy sygnet. LI-SEN Nie dane mi było na razie rozwiązać zagadki herbowego pierścienia panny (czy pani?) Li-Sen. Gdyby rzecz działa się w Anglii, gdzie w czasie wojny Polaków było tysiące, sprawa nie zasługiwałaby w ogóle na uwagę. Ale tu?... Nie leżałem długo. Zastrzyki zrobiły swoje, po paru dniach odmeldowałem się, wróciłem do latania. Li-Sen znikła, amerykański personel szpitalny nie znał ani jej adresu, ani też bliższych danych. Czas mijał. Któregoś dnia dostałem wezwanie do Kwatery Głównej generała Chennaulta w Kunmingu. Lecąc z Hengjangu, wylądo­wałem po drodze w Kuejlinie, gdyż zapadała noc, a poza tym był Sylwester. Na lotnisku zastałem jednak rozpaczliwe puchy, nie było nawet radia. W drewnia­nym baraku, służącym jako kasyno, kilkunastu amery­kańskich pilotów grało w pokera, inni bezczynnie palili papierosy. Nastrój podły, wyglądało na to, że najrozsądniej będzie rąbnąć się do łóżka i wyspać się. Na szczęście spotkałem Texa. Pogadaliśmy trochę, potem Tex zaczął gdzieś dzwonić. W rezultacie po paru kwadransach przybył na lotnisko goniec, przywożąc od gubernatora prowincji Kuangsi zaproszenie na bal sylwestrowy w Kuejinie dla nas obu. Wydostałem swój paradny granatowy mundur, kazałem go odprasować i pojechaliśmy jeepem do miasta. Droga była kiepska, kamienista. Posuwaliśmy 198 się powoli, bo przeszkadzała mgła, ale jakoś dobrnęliś­my. Przed hotel zajeżdżały ryksze, w hallu było już pełno. Większość stanowili amerykańscy oficerowie ze służby administracyjnej (ci zawsze mieli specjalne talenta do wkręcania się na takie uroczystości), poza tym sporo oficerów chińskich w zielonych mundurach, a nawet sześć kobiet z Zachodu, które jednak jakoś bladły na tle Chinek. Po koktajlu zaproszono nas do dużej sali jadalnej, gdzie stały okrągłe stoły nakryte białymi obrusami. Dużo barwnej chińskiej porcelany i kwiatów, służba w białych smokingach — wszystko to wydawało się zgoła mało realne po barakowo-lotniskowym trybie życia, zaś najmniej spodziewane było to, że spotkałem tu Li-Sen. Przybyła w towarzystwie bardzo wiekowego gentle­mana chińskiego (okazało się, że to jej dziadek), który mówił biegle po francusku i angielsku, miał tu wielu przyjaciół (chińscy generałowie kłaniali mu się z szacunkiem) i — co najdziwniejsze — znal nieźle, jak się okazało, polską historię i literaturę. Poza tym był człowiekiem o dużej kulturze. Jego piękna wnuczka miała na sobie suknię koloru ciemnego wina, spięte złotą szpilką włosy, bransoletę z nefrytu na ręce i ten sam, co wówczas, sygnet na palcu. Wykorzystując swą wprawę w działaniach manewrowych, uplasowałem się tak, że przy stole znalazłem się po jej lewej ręce. Po prawej usiadł dziadek, w bezpośrednim sąsiedztwie mieliśmy dwóch oficerów chińskich i amerykańskiego majora. Rozmowa toczyła się na tematy konwencjonal­ne, nie traciłem jednak czasu i na razie starałem się wybadać „teren" przez obserwację. Na przyjęciu było wiele Chinek, kiedy jednak dyskretnie porównywałem ich twarze z twarzą Li-Sen (co zresztą obiektywnie dawało jej dużą przewagę), doszedłem do wniosku, że ktoś tu musiał się wmieszać w niedalekim stosunkowo pokoleniu. Oczy Li-Sen, cho- 199 ciąż skośne i o typowym wykroju migdała, były jednak większe i miały oprawę inną niż oczy pozostałych Chinek. Inna też nieco była budowa jej czaszki, bardziej owalnej, o złagodzonej linii. Nos o wiele węższy. Wyższa i smuklejsza, o nietypowych dla swej rasy proporcjach. No, zobaczymy. Na razie podano do stołu. Zwycza­jem chińskim obiad składał się z kilkunastu dań i sporej ilości grzanego wina. Już po paru kusztyczkach przy stole słychać było głównie amerykańskiego majora. Znał tylko swój ojczysty język, to znaczy slang z przedmieść Chicago, który jego sąsiad, chiński pułkow­nik, bardzo wprawnie przekładał na poprawną angiel­szczyznę. Na imię majorowi było Bill, o czym zresztą dowiedzieliśmy się wszyscy zaraz na wstępie, gdy zafundował nam kolejno swoje potężne czerwone łapsko. W Chinach był komendantem magazynów mundurowych, w cywilu — producentem bielizny damskiej, na której, sądząc z pośpiesznie przezeń zaimprowizowanego wykładu, znał się znakomicie. Otrzymaliśmy też wszyscy jego bilety wizytowe, które polecił dobrze schować, gdyż po ich okazaniu mieliśmy otrzymać znaczne zniżki przy zakupie damskiej garde­roby w jego firmie. Przy następnym kusztyczku okazało się, że równie dobrze zna się na wędkarstwie, a na ten temat, jak wiadomo, można mówić nieskończenie długo. Wyciągnął fotografię: to jego łódź motorowa, a to — szwagier. Też producent, ale artykułów kuchen­nych. Potem zrobił się liryczny i wlepił oczy w Li-Sen. A gdzie ty mieszkasz? Sama mieszkasz? Mieszkam w prowincji Kuangsi, panie majorze. A razem ze mną mieszka tam dobre parę milionów ludzi, jak panu zapewne wiadomo. Li-Sen powiedziała to najuprzejmiej i trzeba było mieć wprawne oko, aby zobaczyć, że zewnętrzne kąciki oczu powędrowały jej leciutko w górę. Chiński pułkow- 200 nik strzelił błyskawicznym, porozumiewawczym spoj­rzeniem, nasz fabrykant garderoby wywalił gały i zakręcił się niespokojnie na krześle, chciał coś rzec, ale podsunięto mu szybko półmisek z homarami. Zaczęły się przemówienia. Bijemy się o wolność wszystkich ludzi i po tej wojnie cały świat będzie wolny. Toast. Jest to ostatnia wojna w historii ludzkości. Niech żyje. Cenzura prasy i słowa będzie należała do kosz­marnej przeszłości. Toast. Nie będzie obozów i więzień. Obozy koncentracyjne będą problemem dokumentów. Toast. Stukanie w kieliszki brzmiało bardzo harmonij­nie, zaś dziadek Li uśmiechał się leciutko, mrużąc oczy. Po obiedzie przeszliśmy na salę balową. Zmieszały się smokingi, fraki i mundury, barwne suknie i lampio­ny. Wkrótce jednak część tańczących musiała zrezygno­wać z przyjemności: Amerykanie ruszyli do tanecznego ataku, prezentując najnowsze osiągnięcia w tej dziedzi­nie. Wyglądało to tak, że mężczyzna, trzymając partnerkę za jedną rękę, wykręcał nogi jak korzenie drzewa i wił się ozdobnie, od czasu do czasu pociągając silnie partnerkę ku sobie. Biedne Chinki, nie wiedząc, na czym cała ta sztuka polega, za wszelką cenę starały utrzymać się na nogach, co jednak nie zawsze im się udawało, gdyż amerykańscy chłopcy, dobrze podkarmieni (służba w administracji nie była zbyt męcząca), dysponowali nie byle jaką przewagą „krzepy". Li-Sen przyglądała się zabawie w milczeniu. Jej dziadek siedział w głębokim fotelu, ręce wsunął w szerokie rękawy jedwabnego płaszcza, oboje mieli jednakowo nieprzeniknione twarze. Zrobiło się nieprzy­jemnie, cywilizacja Zachodu nie wyglądała tu zbyt atrakcyjnie. Postanowiłem jakoś wymanewrować ich z tej sali. Zanim jednak stało się to możliwe, musieliśmy przejść przez jeszcze jedną kwarantannę. Tym razem był to urżnięty i przytupujący kapitan. Trzymał w ręce otwartą puszkę z piwem i zawzięcie żuł gumę. Tym 201 samym „piwnym ramieniem" chciał objąć Li-Sen i poprosić ją do tańca, ponieważ jednak wysunąłem się o pół kroku, objął mnie. Popatrzył mi w oczy dość wysoko w górę, bo byłem akurat o głowę wyższy. To go widocznie zreflektowało, bo cofnął się, mruknął tylko: „Sprytny jesteś", po czym przełożył puszkę do lewej ręki, zaś prawą wyciągnął do Li-Sen: - Steve jestem. Zapal sobie. Dziękuję, nie palę. To masz gumę do żucia. Nie żuję. To w takim razie coś z tobą nie w porządku. — I popił z puszki. Może pociągnął za duży łyk, bo fatalnie mu się odbiło. — O, boy! Jak ja kocham piwo — mruknął do siebie. Miał czerwoną twarz, bardzo spoconą i w tej chwili rzeczywiście szczęśliwą. Uzna­łem, że trzeba to skończyć. O, boy — powiedziałem mu zniżonym głosem do ucha, ująwszy faceta pod rękę — spłyń, przyjacielu... Popatrzył na mnie uważnie. Widocznie uznał, że tak trzeba, bo nie protestując, odszedł razem ze swoją puszką piwa. My zaś wreszcie wycofaliśmy się z sali do bocznego pomieszczenia (był to rodzaj oranżerii z mnóstwem chryzantem). Dziadek Li-Sen z widoczną ulgą usiadł na fotelu przy jakimś wyższym wojskowym chińskim, my opodal pod palmą. Byliśmy tu dość izolowani, tylko niekiedy z sali balowej dochodziły takie odgłosy, jakby nakręcano tam film kowbojski. I o dziwo, Li-Sen opowiedziała mi historię sygnetu. Histo­rię, która choć tak niezwykła, jest na pewno prawdzi­wa. — Moja matka była Koreanką, pochodziła z rodziny bardzo konserwatywnej, ceniącej naukę i stare obyczaje. Zgodnie z tymi obyczajami zaręczono ją, gdy była jeszcze dzieckiem, z chłopcem pochodzącym ze starej, arystokratycznej i zamożnej rodziny, którego 202 wcale nie znała i nigdy nie widywała. Miała piętnaście łat, kiedy wydano ją za mąż, a szesnaście, kiedy uciekła od męża. Uciekła do swojego ojca, a mego dziadka, tego właśnie, którego pan poznał. Mieszkał on wówczas w Pekinie. Matka nie chciała wracać do swego męża, a jej ojciec nie protestował przeciwko tej decyzji, choć w ówczesnej opinii była ona skandalem. Powiedział jej: ,Jeżeli będzie dla ciebie szczęściem Pekin i mój ogród z kwiatami, to zostań". Dziadek dużo podróżował po świecie. Najpierw sam, a potem ze swą córką, moją matką. Dziadek wiedział, że odseparowanie się Chin od świata nie jest rzeczą dobrą. W czasie swych podróży dziadek mój i matka mieli okazję spotykać wspaniałych białych łudzi, mądrych, kulturalnych i dobrych. Ci jednak, którzy przyjeżdżali do Chin i na Daleki Wschód, byli zupełnie inni: prymitywni, zachłanni, brutalni, pełni pogardy dla kultury, której nie znali i nie chcieli poznać. Ci ludzie kolonizowali Chiny, ale byli złymi ambasadora­mi swojej rasy. Dlatego dziadek i matka byli uprzedzeni do każdego białego człowieka, spotkanego w Chinach. Pewnego dnia mój dziadek spotkał w parku w Szanghaju białego robotnika pracującego przy kwia­tach. Dziadek siadł na ławce i patrzał. Było południe i robotnik rozwinął swój węzełek, w którym miał obiad. Ale prócz tego miał także i tom poezji chińskiej. Wtedy mój dziadek powiedział sobie tak: „Jeżeli biały człowiek na Dalekim Wschodzie musi pracować fizycznie, to znaczy, że jest porządnym człowiekiem. Jeśli pracuje fizycznie przy kwiatach i czyni to z zamiłowaniem — a ja się na tym znam, czy ktoś pracuje z zamiłowaniem przy kwiatach — to w takim razie musi to być dobry człowiek. Jeśli zaś oprócz tego czyta poezje naszego kraju, to oprócz tego jest to mądry człowiek". I zaczął z nim rozmawiać. Okazało się, że robotnik jest Polakiem. Dziadek jeszcze wówczas niewiele wie- 203 dział o Polsce. I o nic tamtego człowieka nie pytał. Zaproponował mu natomiast posadę ogrodnika u siebie. Polak po namyśle przyjął propozycję, nie poruszył jednak w ogóle kwestii wysokości wynagrodze­nia za swą pracę. Wówczas mój dziadek powiedział sobie tak: „Widać, że ten człowiek jest w biedzie. Jeżeli jednak on nie ma pieniędzy i nie dąży do tego, aby zrobić je w Chinach, to wobec tego musi być jeszcze porządniejszym człowiekiem, niż przypuszczałem". I postanowił płacić mu dwukrotnie więcej, niż pierwotnie zamierzał. Dziadek przywiózł go do Pekinu. Polak był milczą­cy i nigdy nie mówił o sobie. Unikał też kontaktów z ludźmi, chociaż opanował już język naszego kraju bardzo dobrze. Nigdy nie mówił o polityce. Był uprzejmy i kulturalny. Zajął się całkowicie opieką nad ogrodem, kochał swój zawód. A może to nie był jego właściwy zawód? Nie wiadomo. Powiedzmy więc inaczej: kochał kwiaty, a oprócz tego muzykę. Moja matka także uwielbiała kwiaty i muzykę. I wreszcie po roku udało się jej nakłonić Polaka do rozmowy. Matka nazywała go Biały Li i tak zostało, chociaż nazywał się inaczej. Kobiety mają swoje sposoby. Biały Li sam opowiedział o swoich losach. Był zbiegłym katorżnikiem z Syberii, zesłanym tam przez władze carskie. Na ciężkich robotach poznał Chińczyka, także zesłańca, i razem uciekli najpierw do Mandżurii, potem do Szanghaju. Biały Li był bardzo wykształcony. Dziadek szczerze go polubił, a matka jeszcze bardziej. Było nam razem dobrze, dziadek coraz częściej siadywał w ogrodzie, a ja coraz więcej przebywałam na kolanach Białego Li. Pamiętam, że miał jasne włosy i niebieskie oczy, co bardzo mnie bawiło. Pamiętam też, że kiedyś pojecha­liśmy w jakąś podróż i przywieźliśmy ze sobą małego, postrzelonego tygrysa. Biały Li chciał go wypuścić 204. potem na wolność w górach, ale my obie przywiązałyś­my się do zwierzęcia i było nam smutno, a tygrys także nie zdradzał chęci odejścia. Więc w końcu został z nami. Wyrósł i zdziczał, nikogo oprócz nas nie tolero­wał, ale też nikomu z nas nigdy nie zrobił najmniejszej krzywdy, zachowywał się jak duży kot. A z biegiem lat Biały Li stał się dla mnie kimś bardzo bliskim. Znał kilka języków i uczył mnie ich. Opowiadał różne dziwne historie, zupełnie nie chińskie. Matka moja była wciąż młoda i bardzo piękna, znajomi i przyjaciele dziadka pytali go: „Dlaczego twoja córka nie wychodzi za mąż, tylu jest tu zamożnych i wykształconych mężczyzn, byłaby szczęśliwa. Dziadek zaś palił swoją fajkę, słuchał, co mówią jego przyjaciele, uśmiechał się, aż wreszcie kiedyś powiedział im tak: „Nie jestem pewny, czy moja córka byłaby szczęśliwa, wychodząc za mąż. Wiem natomiast że jest jedną z najszczęśliw­szych kobiet w Pekinie, nie wychodząc za mąż". A potem wybuchła druga wojna światowa. Biały Li znowu nie mówił do nikogo całymi dniami. Dowiedzie­liśmy się z prasy i radia, że jego ojczyzna ponownie jest okupowana. Biały Li wyjechał z dziadkiem, wiem, że miał szereg odczytów w Pekinie i Szanghaju. Ale wkrótce potem znaleźliśmy go w naszym ogrodzie martwego, z przestrzeloną głową, zaś obok niego leżał jakiś obcy biały człowiek, a przy nim pistolet. Ten drugi człowiek był rozszarpany przez tygrysa. Nikt w całym domu nie mówił nigdy o tym tragicznym wypadku. Ale wszyscy byli bardzo smutni, nawet służba, która także bardzo lubiła Białego Li. Matka od momentu jego śmierci nie wychodziła z domu, nawet do ogrodu, tylko tygrysa wywiozła cichaczem w góry. Miesiące mijały, a moja matka nikogo nie chciała widzieć oprócz dziadka i mnie. Dziadek także silnie to przeżył, postarzał się i również nikogo nie przyjmował. A potem matka umarła. Przed 205 śmiercią powiedziała mi, że Biały Li jest moim ojcem. Dała mi jego sygnet, kazała go zawsze nosić i prosiła, abym jeśli zdarzy mi się kiedyś spotkać kogoś z Polski, zawsze mu pomogła, gdyby to było potrzebne. Dziadek — ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu swych przyja­ciół i rodziny — zgodnie z jej wolą kazał ją złożyć w tym samym grobie, w którym leżał już mój ojciec. Na dworze szarzało już. Li była zmęczona, miała lekko {podkrążone oczy. Uśmiechnęła się: — Widzi pan, jest pan pierwszym Polakiem, które­go spotkałam w Chinach. I tak zaczęła się moja przyjaźń z Li-Sen. ŚMIERĆ I CISZA Wróciliśmy znad Kantonu o zmierzchu. Operacja prawie codzienna: dwoma dywizjonami myśliw­skimi przeprowadzaliśmy wymiatanie. Wynik tym razem pomyślny dla nas: mieliśmy na swoim koncie cztery zestrzelone japońskie „Zera", sami straciliśmy tylko jednego pilota. W czasie, gdy zabawialiśmy w powietrzu japońskich myśliwców, nasze bombowce zrąbały lotnisko i zatopiły dwa okręty w przystani. Zadanie zostało wykonane. Walka na wysokości ponad 6 tysięcy metrów, potem powrót nad szczytami górskimi, przepychanie się przez burzę i — jak zwykle — niepewność, czy wystarczy benzyny — to jednak wyczerpuje nerwowo. Następne­go dnia do południa miałem wolne, myśliwce poszły w powietrze pod innym dowództwem. Już od kilku dni nie miałem wiadomości od żony, wobec czego wysłałem telegram, że „czuję się doskonale i czekam na wiadomości". To rzeczywiście pomogło. W pół godziny potem znalazłem w kieszeni małego Chińczyka obsługującego nasz barak pogniecione listy od żony i telegram. W telegramie: „Czujemy się doskonale"... Pocieszaliśmy siebie, jak mogliśmy. Wieczorem w kasynie oficerskim trafiłem na wa­szyngtoński „Herald Tribune" sprzed trzech tygodni — to była najświeższa gazeta, jaka zawędrowała na nasze lotnisko. Dowiedziałem się, że „Niemcy stoją przed ruiną" i że w pełnym toku są przygotowania aliantów do inwazji na Europę. „Powali się tego agresywnego potwora" — pisał „Herald". A czy po rozwaleniu Niemców będzie wreszcie spokój na świecie? — zapytałem siedzącego obok amerykańskiego majora. Major, wyrwany z głębokiej zadumy, a może z półsnu, dosłyszał w pytaniu tylko słowo „Niemcy". Oczywiście, oczywiście, po wojnie trzeba jak najszybciej odbudować Niemcy — odpowiedział poś­piesznie. — Czyż można rezygnować z takiego poten­cjału? O dziesiątej wyszedłem z kasyna. Obok mnie, kulejąc, biegł mój wierny Wiercipięta. Podczas mojej nieobecności, gdy byłem w powietrzu nad Kantonem, ten drań oczywiście polował w sąsiedniej wiosce na swoją antypatię, czarnego prosiaka. Wrócił z postrzę­pionym uchem i lekko przetrąconą nogą. Teraz przy­stawał co chwila i spoglądał na sampany płynące na rzece. Noc była wyjątkowo pogodna i piękna. Chińczy­cy siedzieli przed swoimi chatami, gwarzyli, gdzieś daleko ktoś grał — chyba na fujarce. Łodzie przybijały do brzegu, rybacy borykali się z sieciami, wyrzucali ryby na brzeg. Zdawało się, że wojna jest tylko koszmarnym snem, który minął. — Jutro mamy wolne, popłyniemy do Hengjangu. Wiercipięta udał, że rozumie, otarł mi się o nogi i żywo pobiegł po wilgotnym przybrzeżnym piasku, wciąż kulejąc. W odległości półtora kilometra od lotniska, ponad rzeką, uczepiony stromego brzegu, stał nieduży domek. Taki sam, jakich setki, a może tysiące znajdowały się w tych okolicach. Mieściła się w nim hsing, coś w rodzaju sklepu, a równocześnie herbaciarni. Ponadto było to miejsce, gdzie schodzili się ludzie walczący o nowe Chiny. Nazywano ich „rewolucjonistami", chociaż 208 zapewne ich poglądy nie musiały być zbieżne i jedna­kowe. Zachodziłem tam często na kolację, a także po to, aby napatrzeć się bajecznie kolorowym, czasem zgoła niesamowitym typom. Niektórzy wyglądali na piratów i wcale niewykluczone, że uprawiali także i ten proceder. Właścicielem budy był stary Ting o twarzy spalonej niemal na kolor hebanu i pokrajanej zmarszczkami. Po kilkunastu dyskusjach mnie także nazwał rewolucjonistą. — Obawiam się — oświadczył — że pan również wierzy w taki system, w którym rządzić będą ludzie szlachetni i ideowi. Staruszek Ting pochodził z rodziny naukowców i intelektualistów. Rodzina straciła wszystko i w jego pokoleniu zamieniła się w zwykłych wieśniaków. Ting był teraz mistrzem sztuki kulinarnej i patronem noc­nych rozmów. Zwykle po kolacji gawędziliśmy sobie o lepszym świecie. — O takim świecie — śmiał się Ting — który jest tylko utopią. Nasze pokojowe rozmowy zakłócał czasem Wierci-pięta. Miał tu swoją antypatię — tłustego, burego kocura, który kiedyś poderwał mu ćwierć kaczki przyrządzonej po kantońsku i wywiał przez okno. Dziwny był ten staruszek Ting. Miał wysoką kulturę i doskonałe maniery, niezwykle dobre serce, poglądy rewolucjonisty-marzyciela, dziwacznie zmie­szane ze sceptycyzmem, i sporo odruchów konserwaty­sty. Kilka razy, zupełnie przypadkowo, dostali się do jego „zamku" Amerykanie. Stary Ting po trzeciej ich wizycie rozchorował się. W sposób niemal organiczny nie mógł strawić ich manier. To młody naród — pocieszałem go — wyrobi się. — Ale on był smutny. Nie mogę patrzeć, jak Amerykanie jedzą mięso rękami. Takie doskonałe sosy ściekają im po palcach... 209 Obok nas siedziały wspaniałe typy o czarnych, przenikliwych oczach, cienkich, zwisających wąsach, opaleni, o wystających kościach policzkowych, w niebieskich turbanach. Kłócili się zapamiętale, pili wódkę ryżową, palili opium w długich bambusowych fajkach. Dałem Amerykanom chopsticks (pałeczki) — narzekał Ting — a oni w ogóle nie wiedzieli, jak ich używać. To jest wielka i stara tradycja posługiwać się pałeczkami przy jedzeniu. To jest artyzm. Widelec? To wymysł epoki motoryzacji. A rękami? Tak dawniej barbarzyńcy jadali. Musimy się z tym pogodzić, Ting. To także jest rewolucja: widelec, mechanizacja, młode narody, bar­barzyńskie maniery — mówiłem półżartem. Staruszek patrzył załzawionymi oczyma, zupełnie jakbym zwario­wał od jego wspaniałych sosów. Co dzisiaj podać? — zmienił temat. — Przecież przed chwilą skończyłem. Pokręcił głową: — O, niedobrze. Trzeba zawsze trzymać się starej, chińskiej tradycji: ten, jen, hen". To znaczy: „Zacze­kaj, unikaj, atakuj". Nie należy objadać się, gdy czekają lepsze potrawy. Może tak zupę bogów shenhsien-t’ang? Doskonała, gdy się ją pije przy innych potra­wach. Może homar na parze? Kaczka w sosie z soi i cebuli? Było nie było: zamówiłem zupę z płetw rekina. Tym razem zamiast gorącego wina popijaliśmy zieloną herbatę. W tym zakresie i ja byłem barbarzyń­cą, sztuki picia herbaty nauczyłem się dopiero od starego Tinga. — Ludzie nieświadomi — prawił — myślą, że herbatę jest łatwo przyrządzić: po prostu nalewają wrzątku do suszonych liści herbacianych. A tymczasem to jest wielka sztuka, godna artystów. A trzeba także 210 umieć pić herbatę. Najlepszy wyciąg pochodzi z drugiego zaparzenia. Kiedy się pierwszą wypije (to mówiąc wylewał ją), należy na te same liście powtórnie nalać wrzątku i zaczekać. Dopiero wówczas ma się do czynienia z prawdziwą herbatą. Nie zdradził mi nigdy skomplikowanego obrządku i tajemnic towarzyszących ubocznie przyrządzaniu her­baty, ale to pewne, że w jego towarzystwie piło się zawsze „prawdziwą herbatę". Oczywiście bez cukru i bez mleka. Czasem też piliśmy herbatę jaśminową. Lubiłem patrzeć, jak w przeźroczystym płynie rozwija­ją się zasuszone kwiaty. Staruszek Ting był niezmiernie ciekawy świata, z zainteresowaniem też słuchał moich opowiadań o Polsce. Nawet wówczas, gdy dotyczyły one moich wspomnień z dziecinnych lat. Specjalnie jedna z tych opowieści go ubawiła. — To było tuż przed pierwszą wojną światową. Polska w tym czasie była okupowana przez Rosję, Niemcy i Austrię — tłumaczyłem Tingowi — a moja rodzina mieszkała pod zaborem rosyjskim. Polityka władz była nastawiona na zrusyfikowanie tego kraju za wszelką cenę, w szkołach nie wolno było mówić po polsku, a tym bardziej uczyć się historii Polski i religii. Przed rozpoczęciem lekcji musieliśmy odmawiać jak modlitwę: „Boże, chroń cara, silnego, dierżawnego cara prawosławnego". I tylko po kryjomu w domu uczono nas historii, języka polskiego i religii. A nauczyciel w szkole zaskakiwał często pytaniami: „Cóż to za zebra­nia u was? Kto przynosi gazety polskie? Jak nazywa się ksiądz, który do was przyjeżdża?" Na co odpowiadało się zgodnie: „Nikogo nie widzieliśmy i nie wiemy, czy są u nas polskie gazety, bo czytać po polsku nie umiemy". Uczono nas tego na równi z pacierzem, dodając jeszcze: „Choćby z was pasy darto...". Ale i tak żandarmi przychodzili na rewizje. Ojciec i dziadek czytali prasę polską, w dodatku ojciec — jak się później dowiedzia­łem — pełnił jakieś funkcje kurierskie. Był kilkakrotnie aresztowany, ale na Syberię nie dojechał. Z pieszej kolumny o wiele łatwiej uciec niż teraz z samolotu. A moja babka w tego rodzaju okolicznościach pełniła funkcje „dyplomatyczne": powierzono jej misje „bufo­rowe" pomiędzy żandarmem a domem. Żandarma nazywała zwykle „psie polano" albo „stupajka", ja z bratem mówiliśmy o nim „nasz żandarm" albo prościej „sołdat". I nawet, szczeniaki, lubiliśmy go, gdyż jego pojawienie się na horyzoncie nieodmiennie odrywało nas od nauki. Zabawy było do licha i trochę, a rodzice i dziadkowie zapominali zwykle o naszych przewinie­niach, następowała amnestia. Nadejście „psiego polana" pierwszy sygnalizował zwykle Lubek, nasz pies. Nazywaliśmy go więc „czuj­ką". Szczekał specjalnie głośno i o wiele wyżej podnosił sierść na grzbiecie, a oczy miał przy tym tak paskudne, że mimo nadzwyczajnej z nim przyjaźni nie podchodzi­łem blisko do Łubka, bałem się. Robiliśmy wrzask, że „stupajka zaiwania", zaś babka wydawała bojowy rozkaz nam obu (brat miał wtedy osiem lat, a ja pięć): „Chłopcy, Kościuszko i biskup do ściany!" Sztuka polegała na tym, że w domu na ścianie wisiały portrety Kościuszki i jakiegoś ważnego biskupa. Ramy były podwójne, biskup miał na odwrocie portret cara, zaś Kościuszko — carową. Należało szybko wskoczyć na krzesło i wykonać rozkaz, w wyniku którego po chwili z wiśniowych ram patrzył car dierżawny i prawosławny oraz wyprostowana jak struna i obciśnięta gorsetem caryca. Ja miałem przydzielonego Kościuszkę, zaś brat — biskupa. Ale pewnego razu „czujka" zawiodła. Objadło się psisko i zadrzemało — przez pełny żołądek okupacji się nie czuje. Żandarm był już w ogrodzie. „Chłopcy — wrzasnęła babka — Kościuszko i biskup do ściany!" Wskoczyliśmy piorunem na krzesła i przekręciliśmy portrety. Babka pobladła. Moja carowa miała zielone wąsy i tegoż samego koloru brodę. Zupełnie zapomnia­łem, że zrobiłem to parę dni temu, gdy brat dokuczał mi, że jego portret ważniejszy, bo car ma brodę i wąsy, a biskup krzyż na piersi. Urażony w ambicji, domalo­wałem carycy zielone wąsy i brodę, a Kościuszce na wszelki wypadek — krzyż. Na miłość boską! — krzyknęła babka. — Zabierajcie carową do ogrodu! Grzej w maliny! — wrzasnął brat. Ale to piorunem! — dołożył dziadek. Trzy bojowe rozkazy —jak na mój wiek — to było trochę za dużo. Portrety były ciężkie, zdenerwowałem się, cokolwiek „przegrzałem" i wylądowałem na nosie w nasturcjach. Wstałem i biegnę, serce mi okrutnie bije, pamiętam jeszcze jak przez sen, że dziadek krzyknął za mną: „Pal diabli carową, ratuj Kościuszkę, bo mamy tylko jednego w domu!" Maliny były u nas obfite, ale pod całkowitym zarządem babki, niedostępne w zasadzie dla nas. Babka robiła z nich konfitury, suszyła je też „na przeziębia­nie". Mimo to znikały. Ptaszki zjadały. Dopadłem do malin i wedle rozkazu dziadka położyłem carową twarzą do ziemi i patrzę, co się dzieje. Widzę, że babka postawiła stupajce butelkę wódki i — na jego żądanie — „sało" (kawał surowej słoniny). Długo trwało, zanim zjadł. Aż się znudziłem tym siedzeniem w malinach. Potem — widzę — dziadek podaje mu machorkę. Żandarm urwał kawał gazety, zwinął potężnego „knota", zapalił. Na koniec zdecydował, że „pójdzie do ogrodu pohulać". Widzę, że służąca na wszelki wypadek wieje w olszynę, a żandarm — niestety — maszeruje do malin. Odwrót był wątpliwy, bo za sobą miałem wysoki płot, którego jeszcze — ku zgorszeniu brata — nie umiałem przesko- 213 czyć. A żandarm tymczasem przy malinach. Zjadł parę, odbiło mu się potężnie i widzę, że jest mocno „pod gazem". Wyciągnął szablę i rąbie maliny. Na widok szabli Lubek wściekł się i ujada. Żandarm zobaczył wreszcie mnie z Kościuszką. — Aaaa!! Rrrrewolucjonista! — i dalej rąbie maliny. Nie miałem na co czekać. Wyskakuję z malin razem z Kościuszką i grzeję do Lubka. Żandarm za mną. „Oddaj Kościuszka!!!" Wpadam do budy Lubka, pies za mną, w ostatniej chwili. Jest wprawdzie ciasno, ale w jedności siła. Żandarm wali szablą po budzie. Okropny huk, jakby pioruny waliły. Lubek wreszcie nie wytrzy­mał nerwowo, wyprysnął z budy i ciągnie ją na łańcuchu razem z zawartością za krzaki bzu. Na szczęście babka przybyła z odsieczą. Dała stupajce srebrnego rubla. — Nie zabijaj sobaki, zostaw wnuczka w spokoju. No i pomogło. Żandarm schował szablę do pochwy, rubla zawinął w róg zatabaczonej chusteczki. I poszedł. Parę miesięcy temu, kiedy w Indiach na lotnisku czekałem na odlot, spomiędzy palm wysunęła się wynędzniała i śmiertelnie wystraszona psina. Podobny był szczeniak do mojego Lubka, biały z czarną łatą na czole. Byłem przekonany, że to jego potomek. — A co stało się z Lubkiem? — zapytał Ting. — W 1917 roku Niemcy wpakowali mu bagnet w gardło. Za bardzo pyskował. Staruszek Ting zamyślił się. Płomienie dogasających drew podkreślały sieć zmarszczek na jego twarzy. — Gdy pan wojował w malinach, ja miałem już czterdzieści lat. I także wojowałem. O nowe i lepsze Chiny. Pan wie? Partia Sun Jat-sena, Kuomintang. Pamiętam, pod koniec jednego z tajnych zebrań powiedział nam: „Oddajcie duszę walce o wolność człowieka, ja nic dla siebie nie chcę. Po śmierci dajcie mi tylko dzikie chryzantemy". Marzyciel. Była pier­wsza próba rewolucji 9 września 1895 roku w Kantonie, nieudana. Ale w 1911 roku zmusiliśmy cesarza do abdykacji. Były potem jeszcze próby restauracji monar­chii. Ting uśmiechnął się tajemniczo: Rewolucja jest jak pocałunek. Wiadomo, kiedy się zaczyna i ku czemu dąży, ale nigdy nie wiadomo, jaki będzie koniec. Czy wybaczy mi pan to dosadne powiedzenie? Dosadne? Ja bym powiedział, że w tym wypad­ku koniec jest wiadomy: wypasione tyłki oportunistów. Staruszkowi trzęsła się w śmiechu biała broda. Ale zaraz spoważniał: — Jutro w mojej hsing, tu, gdzie teraz siedzimy, jest zebranie dawnych towarzyszy Sun Jat-sena. W ogro­dzie przygotowałem stoły. Będę bardzo rad, jeżeli przybędzie pan wraz ze swoim wiernym psem. Przeko­na się pan, że nie wszyscy ugrzęźli w fotelach. Wyszliśmy. Księżyc wisiał nad horyzontem — ogromny, pomarańczowy. Na rzece Si-an — szerokiej i wysrebrzonej — ucichły już dawno gardłowe głosy rybaków. Tylko milczące światełka sampanów przesu­wały się w ciszy po wodzie. Po drugiej stronie, na wysokim stoku rzeki, milczały we mgle domki, przyle­pione jak gniazda jaskółcze. Staruszek dreptał obok, zasunąwszy dłonie w szerokie rękawy. Majaczyło mi się, że taka księżycowa, milcząca pustka nastanie chyba po jednej z przyszłych supernowoczesnych wojen. — Tam na północy widać świętą górę Heng-shan — odezwał się przyciszonym głosem Ting. — Na jej szczycie są świątynie buddyjskich sekt Tientai i Dhyana. 216 — Przelatuję nad nimi codziennie i sprawdzam wedle nich kurs na busoli. Pożegnaliśmy się niebawem i Ting został w wysreb­rzonej nocy. Już nigdy w życiu nie miałem go zoba­czyć. Wracaliśmy z Wiercipiętą na lotnisko. Nad rzeką coraz wyraźniej wstawała mgła. Nagle od strony lotniska dobiegły charakterystyczne głosy: mechanicy grzali silniki naszych samolotów. Tak dobrze znałem te głosy, a jednak wzdrygnąłem się. W tej ciszy i scenerii brzmiały jak rechot, bezosobowy rechot ciemności, natrząsającej się czort wie z czego. Po kilkunastu minutach ucichło. Starałem się wejść do baraku możliwie bezgłośnie, aby nie obudzić pilotów. Za chwilę przejdą do alarmu. Spali. Mieli młode, opalone twarze — spokojne, zmęczone, bezradne we śnie. Ech, ofiarowywali to, co mieli najcenniejszego: własne życie. Po prostu i bez deklaracji. „O lepsze jutro i o nowy świat" czy o żłób dla facetów, którzy kiedyś zasiądą na tłustych tył­kach? — Który z was dzisiaj nie wróci? — przemknęło mi przez głowę. Włożyłem pidżamę z chińskiego jedwabiu. Na skórze czułem jeszcze chłód wody z kąpieli. Polowe łóżko wydało mi się własnym królestwem. Naciągnąłem koc po samą szyję. Wiercipiętą zwinął się obok moich futrzanych lotniczych butów. Miał do nich sentyment. Kiedy go przemycałem przez Himalaje do Chin, leciał właśnie w jednym z nich. Inaczej się nie dało, amerykański major robił mi wstręty: — Cargo z Indii do Chin przez Himalaje jest na wagę złota, musi być szanowane. Przecież Chiny są całkowicie zablokowane, wszystko leci powietrzem, a pan — szczeniaka... 217 Tłumaczyłem mu, że mały psiak nie zrobi takiej różnicy, ale major był uparty: — Gdyby takich jak pan było kilkanaście tysięcy z psami, to byśmy stracili kilkadziesiąt funtów amunicji i paliwa dla naszych załóg. Matematyk, psiakrew. Nie miałem siły wykłócać się z nim, więc po cichu i nielegalnie wpakowałem szczeniaka do buta. Kręcił się w nim niemożliwie podczas lotu nad Himalajami i dlatego nazwałem go Wiercipiętą. Przywiązał się do tych butów. Spał zawsze obok nich i pilnował. Nawet kiedy mały Liu zabierał je do czyszczenia, pies maszerował za nimi i wracał także z nimi. Usnąłem. Ale niedługo spałem, zaledwie pół godzi­ny. Odezwał się sygnał alarmowy: bito stalową rurą w szynę zawieszoną tuż koło baraku. Wbiegł mały Liu: — Dżingbaj! Dżingbaj! — co miało znaczyć: alarm. Nigdy nie wychodziłem z łóżka w czasie nalotu, jeśli miałem wolne. Bywało, że spałem w czasie bombardo­wania. Pioruny w czasie burzy też nie przeszkadzały mi nigdy we śnie. Ale tym razem mały Liu bezceremonial­nie ściągnął koc ze mnie i od okna tak zawiało, że wstałem. Wiercipiętą otworzył jedno oko, popatrzył na małego Chińczyka, potem na buty. Też nie miał ochoty na wychodzenie. Poza tym miał przetrąconą łapę. Za barakiem przewalał się kolejno ryk silników: startowały myśliwce. Pozazdrościłem im. W czasie bombardowania w powietrzu jest bezpieczniej niż na ziemi. Potem posłyszałem charakterystyczny, narastają­cy jazgot japońskich myśliwców. Wreszcie grubiejący szepetliwy świst: bomby. Doszły. Papierowe, naoliwione „szyby” w oknach baraku rozdarły się z trzaskiem, do wnętrza wpadł tuman kurzu. — Dżingbaj! - wrzeszczał mały Liu. Zrobiło się piekło. Wycie silników, grzechot karabi­nów maszynowych wysoko nad lotniskiem, jazgot 218 powietrza rozdzieranego płatami nurkujących bom­bowców, wybuchy bomb, krzyki. Skoczyłem do drzwi. Były zamknięte od zewnątrz, a może tylko wgniecione wybuchem. Nacisnąłem parę razy mocno ramieniem, bambus ustąpił. Biegnę do ogrodu, gdzie suchy basen po złotych rybkach służył za schron przeciwlotniczy (barak był postawiony w ogrodzie kupca, który gdzieś tam został ewakuowany). Wiercipięta zawrócił: przecież w baraku zostały futrzane buty! Za Wiercipiętą pobiegł mały Liu, jego przyjaciel. Chciał go zawrócić z drogi. Wrzeszczę za nimi — nie pomaga. Patrzę w górę. Jest drań. Załamał linię lotu, błysnął w słońcu krawędziami skrzydeł, idzie w dół. Silnik wyje, samolot staje się coraz większy. Padam na ziemię i patrzę. Narastający świst. I wybuch. Barak dziwnie powoli, jak na zwolnionym filmie, podnosi się w górę na parę metrów. Traci kształt, załamuje się, potem rozłupuje się na części jak rozgnieciona skorupa orzecha. W tym samym momencie dociera do mnie potworny podmuch. W tumanach kurzu i dymu widzę przez ułamek sekundy oliwkowe drzewo, wiszące w powietrzu, i słyszę trzask. Potem jakby wszystko zatonęło w nicości. Pełznę, trochę na czworakach, trochę na brzuchu, w kierunku, gdzie przed chwilą był barak, a teraz jest ogień i dym. Wiem, że wybuchają bomby, i kątem oka rejestruję sylwetki Chińczyków, biegnące w stronę rzeki: dźwigają na ramionach kosze z dobytkiem, zawieszone na bambusowych kijach. Potem słabnę. Kiedy wstałem, było już po wszystkim. Bambus szybko się pali. Po Wiercipięcie śladu nie zostało. A po małym Liu — jego mała ręka. Dłoń jak z wosku. Delikatne chłopięce palce, pokryte ścieżynami krwi. Nad świętą górą Heng-shan majaczyły sylwetki myśliw­ców: pościg. Po południu startowałem razem z dywizjonem na 219 ostrzeliwanie japońskiego lotniska nad rzeką Jangcy. Na napisanie listu do żony — co sobie obiecywałem — nie miałem czasu. Wysłałem tylko telegram, że „czuję się doskonale" i że „wszystko w porządku", a list postanowiłem napisać wieczorem, po powrocie od staruszka Tinga. Przechodząc przez wioskę, gdzie Wiercipięta miał swego ulubionego czarnego prosiaka, któremu permanentnie dawał szkołę, kupiłem kosz mandarynek. Ale stara Chinka, dowiedziawszy się, że to dla Tinga, pokręciła głową: — Ich tam już nie ma. Nic nie ma. Zbombardowa­no ich dziś o świcie. O, mieli ciężkie życie, ale lekką śmierć. Tam nic już nie ma, panie. Poszedłem mimo to. Bomba trafiła w środek domu Tinga, zgliszcza jeszcze się żarzyły. Stoły w osmolonym ogrodzie były połamane i omazane ziemią. Czuć było spalenizną — jak u nas na lotnisku. Wracałem nocą, jak wczoraj. Mgły nie było, księżyc był wymyty. Po drugiej stronie rzeki kontury świątyni buddyjskiej wcisnęły się w granatowe niebo, promienie gwiazd zdawały się drgać jak naciągnięte struny. Sampany na rzece przesuwały się spokojnie, rzeka lizała drobnymi falami jasny, wilgotny piasek. Muszle łamały się z chrzęstem pod butami. Czy coś się stało od wczoraj? Nie. Zginęło tylko wielu ludzi i jeden pies, przywieziony w bucie aż z Indii. Rzeka, księżyc, światła, noc, cisza. I śmierć. O, tak. Chińskie noce są piękne. Dziś, kiedy to piszę, wiem, że trudno będzie uwierzyć: tylu ludzi, których się znało i lubiło — ginie. Znikają w dymie i kurzu, i krwi jak marionetki za kurtyną w makabrycznym teatrze lalek. Ale tak było przez wszystkie lata. I dlatego do dziś dnia nie cierpię pożegnań. DWAJ DOSTOJNI MĘŻOWIE Hao, hao! — pokrzykiwał kulis, ciągnąc za sobą rykszę. Potrącał przechodniów, czasem wy­wracał nawet i kosze z owocami, spieszył się, chociaż go nie przynaglałem. Zapłaciłem mu dwa razy więcej, niż było przyjęte wedle stawki obowiązującej w Paoci, chciał to odrobić szybkością swoich nóg, był po swojemu uczciwy, cóż go obchodzili potrącani przechodnie i przekupnie, przecież mu zapłacono. Mięśnie na szyi miał nabrzmiałe z wysiłku, a kiedy odwracał głowę, widziałem spływające po zapadłych policzkach krople potu. Człowiek w roli pociągowego zwierzęcia — obojętnie, zaprzęgniętego do rykszy czy uganiającego się w innej formie za tym samym zmiętym papierkiem — nie był dla mnie żadną atrakcją. Ale tu nie było innego środka lokomocji. Gdybym zresztą chciał stosować tutaj swój „humanitaryzm", ten czło­wiek co najwyżej nie zarobiłby tych paru brudnych papierków. Na ulicach widywało się także i ludzi upadających z głodu, byłby jednym z nich. Widoczność była tak kiepska, że już na 20-30 metrów nic nie było widać. Tumany mgły wpełzły pomiędzy domy i drzewa, stożkowate kapelusze Chiń­czyków wyglądały jak grzyby w zaczarowanym lesie, mgła przyćmiła księżyc i wygasiła gwiazdy, nieliczne latarnie były owinięte rozmazanymi koliskami z brud­nej, białawej waty. Mgła gęstniała, sceneria stawała się 221 niesamowita. Po lewej przesuwała się karawana ludzka, z mgły wysuwały się jedna po drugiej sylwety. Te same stożkowate kapelusze, wymizerowane twarze, szyje z napęczniałymi wężami żył, ramiona przygięte pod ciężarem pak umieszczonych na końcach bambusowych kijów, rytmicznie odginających się przy każdym stąp­nięciu. Kłapanie słomianych sandałów o wyślizgane kamienie bruku i takt, poddawany przyduszonymi okrzykami biegnącego we mgle przewodnika: ho-ho-ho! Ten cichnący w miarę oddalenia, jednostajny, przeraź­liwie jednostajny, odczłowieczony krzyk — był chyba najstraszniejszy. Jakby stękała nad tą ziemią ciemność i mgła. Spłowiały we mgle nawet i niebieskie, bawełniane kaftany dziewcząt, które paradowały godnie, zatknąw­szy dłonie w szerokie rękawy. Były jaskrawo umalowa­ne. Na sprzedaż. Pieniądz znaczy jedzenie, pieniądz znaczy ciepło. Pieniądz znaczy zapomnienie, pieniądz znaczy życie. Tragarze, chłopi, kulisi targowali się o chwilę zapomnienia i trochę „miłości". Dziewczęta chciały jeść. Ho-ho-ho — stękała mgła jednostajnym, zegarowym rytmem cichnącego głosu przewodnika tragarzy. Było zimno. Jeszcze jeden wywrócony kosz z mandarynkami. Cudzoziemiec się śpieszy, cudzoziemiec zapłacił pod­wójną stawkę. Kazałem mu stanąć. Był zdziwiony. Zostawiłem go na skraju chodnika mnącego w palcach brudne papierki z wyrazem niepewności i zdziwienia. Poszedłem piechotą. Byłem umówiony w winiarni z Li-Sen i jej mężem, a także z poetą Yi i malarzem Chi. Winiarnia była stara. Starsza od najstarszych mieszkańców Paoci. Zawsze pełna. Przy drewnianych stołach, przesiąknię­tych odwiecznymi, rozlanymi tu sosami, na szerokich, mocnych ławach siedzieli chłopi, pili herbatę z porcela­nowych filiżanek bez uszka, palili długie bambusowe 222 fajki, gawędzili półgłosem. Tutejszym obyczajem wszys­cy nosili niebieskie spodnie, podwiązane powyżej kostek. Ich żony i córki występowały w czymś, co przypominało kolorowe pidżamy. Ci ludzie nie śmiali się głośno i nie rozdziawiali gąb w uśmiechu, jak to czyni się na Zachodzie. Jest wielkim nietaktem w Chinach śmiać się głośno w miejscach publicznych. „Głośny śmiech z rozdziawioną gębą przystoi koniowi — mawiali mi — w tym zaś zakresie nie należy z nim konkurować". Mieli twarze przeorane wiatrem i de­szczem, brązowe od słońca, godne i zadziwiająco spokojne, trudne do odczytania. Spokojnie jest tutaj — zwróciłem się do mala­rza. O, nie zawsze. Czasem organizuje się tu wiece polityczne i jest z tego powodu wiele hałasu. O, wesołe życie odeszło z ostatnią chińską dynastią. Ci ludzie należą jeszcze do starych Chin. Popatrz na ich ręce. Ciężko pracują, ale ich ręce kłócą się z łatami na kaftanach. A tam, po lewej, siedzą ci nowi — wskazał ruchem dłoni kilku Chińczyków w sukiennych mundu­rach o oliwkowym odcieniu. Siedzieli pewni siebie, z rękami w kieszeniach i papierosami w zębach. — Ze mnie demokraty nie zrobią — stęknął malarz, przeglą­dając menu, wypisane czarnymi charakterami na szarym papierze. — Jestem w antycznym wieku i za późno na zmianę skóry. Przychodzę tutaj do tej winiarni już od sześćdziesięciu lat. Nic się tu nie zmieniło: ten sam właściciel, te same stoły i ten sam zapach kaczki po kantońsku. Nawet kolor chryzantem ten sam. Tylko wierzby za oknem wyrosły. Obaj artyści byli zapiekłymi konserwatystami, urodzili się rzeczywiście jeszcze za ostatniej dynastii, obaj mieli w sumie chyba więcej niż 150 lat. Potem rewolucyjna partia Sun Jat-sena obaliła ostatnią dyna­stię cesarską. W roku 1911 Sun Jat-sen został pier- 223 wszym prezydentem republiki chińskiej. Ale po nim objął dyktatorską władzę Czang Kaj-szek. Ci dwaj — malarz i poeta — nie byli politykami. Stali się emigrantami we własnym kraju. Wiedzieli, że młodość, której przypisywali wszystkie blaski, nie wróci, ale nie zgadzali się też z polityką leaderów Kuomintangu. Byli źle notowani u władz. Stworzyli sobie swój własny, zamknięty świat. Wyznawali starą zasadę, że „ten tylko jest artystą, kto nie spienięża swej twórczoś­ci". Z czego żyli? — Cztery tysiące lat złożyło się na to, abyśmy mogli spokojnie umrzeć... Poza tym wyznawali pogodny epikureizm i hołdowali wszelakiemu pięknu. Z tej też przyczyny adorowali obaj piękną Li-Sen. Chi malował ją niejednokrotnie, zaś Yi poświęcił jej nieje­den sonet. Li-Sen naprawdę była piękna, jak posążek z oksydowanego złota — wiotka, smukła, z czamo-granatowymi włosami spiętymi złotą szpilką, z pełnymi wargami, z rzeźbioną bransoletą z jednego kawałka nefrytu, ubrana w obcisłą jedwabną sukienkę koloru przygaszonej czerwieni. Była dziś zamyślona i smutna, robiła wrażenie, że jest niezmiernie daleka od Chin dawnych, obecnych i przyszłych. Obaj starzy dziwacy adorowali ją jak symbol własnej młodości. Na obrazach Chi była damą z epoki Manczu, Yi poświęcał osobne wiersze pięknu jej nóg i niewiarygodnie delikatnych stóp. O nogach mógł nabrać niejakiego pojęcia, gdyż — starym zwyczajem — wąska sukienka była rozcięta po bokach powyżej kolan. Li-Sen nigdy nie bandażowano stóp, ale siedzące obok nas wieśniaczki miały kalekie stopy, pokracznie zniekształcone w dzieciństwie (niekiedy nie przekracza­ły one długości 15 centymetrów). Zapytałem o pochodzenie tego barbarzyńskiego zwyczaju. Dwaj starzy przyjaciele wyjaśnili mi, że w bardzo zamierzchłej przeszłości probierzem urody kobiecej była powiewność i lekkość. Podobno w sferach 224 arystokratycznych posypywano pudrem prześcieradło. Kobieta, która pozostawiła na nim zbyt wyraźne ślady swych stóp, nie mogła liczyć na względy. Potem ów ideał wynaturzył się w kierunku minimalnych rozmia­rów stóp. Ich wzrost zaczęto sztucznie hamować, bandażując je od wczesnego dzieciństwa. Odnosiłem się sceptycznie do wiadomości o anty­cznym uprzywilejowaniu kobiecej powiewności i pyta­łem, dlaczego wobec tego tak wiele wpływowych kurtyzan w starożytnych Chinach zaliczało się do typu kobiet raczej pulchnych czy wręcz opasłych? Przyjacie­le rozkładali ręce i zauważyli, że istnieją tajemnice, których mężczyźni nie są w stanie rozwiązać. Malarz Chi wciąż jeszcze zastanawiał się nad menu, gdy do winiarni wszedł mężczyzna około lat trzydzie­stu, krępy blondyn o mongolskich rysach, chyba mieszaniec. W płaskiej, kwadratowej twarzy sterczał kaczy nos, zakrzywiony w lewo — pozostałość bójki albo przesłuchań. Stuknął obcasami butów, sięgających do połowy grubych łydek, wyrzucił w przód zaciśniętą pięść. — Zdrowie! Chłopi nie poruszyli się i nie wyjęli nawet fajek z zębów. Zaległa cisza. Odpowiedzieli mu tylko młodzi chłopcy w oliwkowych mundurach. Jeden z nich rozejrzał się po sali. — Wstać! Nikt się nie ruszył. Chłopi siedzieli spokojnie i godnie, jakby wyrzeźbieni z granitu. Przybyły stał na rozkraczonych nogach, powolutku obracając głową z lewa na prawo. — Och, niedługo przywiążemy was za mordy do drzew. Cisza. Przybysz naprężył się, usiadł obok żołnierzy, wetknął papierosa w długą cygarniczkę „rooseveltów-kę", fotografował oczyma zebranych. 225 To jeden z miejscowych leaderów — informo­wał mnie mąż Li-Sen. — Wieśniacy nazywają go „Świńskie Oko". Nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska, w ciągu paru miesięcy zmienił je dwukrotnie. Obserwuje go i policja Kuomintangu, i jacyś tajemni­czy ludzie, których nikt nie zna w Paoci. Nie wiadomo, skąd przybył, ale ma tu swoich zaufanych. Mgła zawisła nad Paoci, niedobra mgła — nachyliła się ku mnie Li-Sen. Już drugi dzień zablokowała mi trasę lotu — odpowiedziałem. Mimo to startuje pan jutro? To niebezpieczne. Mimo to startuję. Koniecznie jutro? Popatrzyłem na nią. Polecę, zdecydowałem się, nie ma sensu czekać. To była osobna historia — motywy i decyzja tego dziwacznego lotu. Byłem w wyjątkowo pieskim nastro­ju. Miałem za sobą kampanię wrześniową w Polsce, bitwę o Wielką Brytanię i spory już kawał strzelania do Japończyków w Chinach. Byłem tu jako gość, zaproszo­ny przez generała Chennaulta. Rządowi amerykańskie­mu i chińskiemu nic nie byłem winien, gażę wypłacał mi rząd polski. Miałem po dziurki w nosie polityków wszelkiej maści: brytyjskich, amerykańskich i chiń­skich. Już teraz było wiadomo, że przemysłowi i militarni „fachowcy", równie dobrze japońscy, jak niemieccy, niezależnie od wyników wojny usiądą w wygrzanych gniazdkach. Moi amerykańscy koledzy oficerowie mówili otwarcie o konieczności odbudowy Niemiec. Wiedziałem już dobrze, co się liczy, a co nie: byłem żołnierzem kraju, który miał do zaoferowania tylko krew, to nie była wysoka pozycja im giełdzie. To wszystko było przeraźliwie absurdalne, ten handelek. Li-Sen, niezwykle bystra i inteligentna, także zdawała sobie sprawę z tego, jak sprawy muszą się potoczyć. 226 Chciała mnie ochronić. Kiedy niespodziewanie poleco­no mi udać się do Czengtu, abym zabrał postrzelony samolot, triumfowała. Nie wiedziałem wówczas, że to jej wpływom w „wysokich sferach" zawdzięczałem to przerzucenie ze wschodu, gdzie wrzały walki, do północno-zachodnich Chin. Przed odlotem zupełnie przypadkowo dowiedziałem się natomiast o pracach nad „energią o piekielnej mocy", która w ciągu sekund może spopielić całe miasta. Później okazało się, że szło o bombę atomową. Wyleciałem w ponurym nastroju. Za długo byłem w wojsku, aby nie wiedzieć, w jaki obrazek składa się ta cała łamigłówka z politykami, generałami i genialnymi uczonymi. A potem wyszła ta historia z profesorem Sen, dziadkiem Li-Sen ze strony matki, bardzo cenio­nym historykiem i znawcą sztuki. Mieszkał w Si-an. Był ciężko chory i umierał, konieczna była operacja, do której w Si-an nie było warunków. Transport drogą lądową był praktycznie niemożliwy, profesor nie wy­trzymałby go. Li-Sen była przybita, a ja doszedłem do wniosku, że uratowanie tego człowieka będzie o wiele bardziej sensowne niż strzelanie do Japończyków. Powiedziałem, że polecę do Si-an. Impreza była ściśle prywatna i dlatego nieco karkołomna: wojna, ja mimo wszystko w mundurze, maszyna wojskowa, dowództwo nic nie wiedziało o tym locie, mogły z tego wyniknąć grube przykrości. Ale to jedno mogło podratować zachwiane poczucie sensowności. Li-Sen rozumiała to. Była w rozterce: szczęśliwa i smutna. Winiarnia szumia­ła przytłumionym gwarem, „miejscowy leader" hałaso­wał, mąż Li-Sen rozmawiał z dostojnymi staruszkami. — Czuję się winna. Ściągnęłam pana do północ­nych Chin, chciałam, żeby pan tu trochę odpoczął. Wszystko tak się skomplikowało... Ja nie wiedziałam, że lądowanie w polu może być niebezpieczne. Na jakiej szybkości będzie pan lądował? 227 Gdzieś około 160 kilometrów na godzinę. Nie można na mniejszej? Uśmiechnąłem się. — Coś pani powiem. Pamiętam matkę jednego z moich kolegów myśliwców w Warszawie. Mówiła zawsze synowi: „Synku, uważaj na siebie, lataj nisko i powoli"... Przeszedł jej przez twarz smutny uśmiech. O której pan startuje? O świcie. Mgła ustąpi z trasy lotu, mgła musi ustąpić — nachyliła się nad stołem i przymknęła oczy, jakby się modliła. Potem popatrzyła mi w oczy: — A jeśli nie ustąpi? Mimo zablokowania lotniska wystartuję. Jeśli w Si-an będzie mgła, wrócę do Paoci i zaczekam. Nie mogę lądować we mgle na nieznanym terenie. — Poleci z panem poeta Yi i malarz Chi. Skrzywiłem się: to było coś zupełnie nowego. Nie mówiliśmy dotąd o tym. Mój samolot jest nieuzbrojony, ma o wiele mniejszą szybkość i zwrotność od myśliwców japońskich. Po co narażać dostoj­nych artystów na niebezpieczeństwo? Czy bez nich szanse bezpieczeństwa wzrosną? Nie. Ale to prosta arytmetyka: ryzyko jednej albo trzech osób. Po co oni mają lecieć? Są przyjaciółmi ojca mojej matki, chcieli go zobaczyć, przyrzekłam im, że polecą. W Si-an nie będzie czasu na rozmowy, nawet silnika nie wyłączę, muszę się spieszyć, jeśli chcę dolecieć do Czengtu w porę. Albo do Czungcingu czy Kunmingu, jeszcze nie wiem. Proszę popatrzeć na mapę, to kawał drogi. Li uśmiechnęła się. — A jednak jest pan tutaj. Po pana odlocie ze wschodu wasz dywizjon poniósł duże straty. 228 Uśmiech chińskiego dziecka Popatrzyłem na nią uważnie. Jak na kobietę Wschodu powiedziała dużo. Li-Sen szybko zmieniła temat: Zna pan dobrze położenie lądowiska koło Si-an? Dość dobrze. Przestudiowałem mapę. Jest jed- 229 nak bardzo ważne, aby rozpalić cztery ogniska po rogacch, które wyznaczą granice i równocześnie wskażą kierunek wiatru. Poza tym trzeba wytyczyć czerwonymi chorągiewkami wszystkie przeszkody. — Ale kto to zrobi? Chciałem jej dać szansę, powiedziałem: — Li-Sen z mężem. Zaświeciły się jej oczy. Sądzi pan, że naprawdę możemy to zrobić pomóc panu? Tak. To bardzo wiele: znać przeszkody, rozmia­ry lądowiska, podejście. Mapa tego nie daje. Pojedziemy z mężem jeszcze dziś w nocy jee­pem. — Li, dużo band włóczy się po drogach... Leciutko wzruszyła ramionami. — Spotykałam bandytów także i w salonach. Więc jak, zabierze pan staruszków? Przyrzekłam im ten lot. Piekielnie nie miałem na to ochoty. Ale rozumiałem ją: mimo wszystko była kobietą Wschodu, złamanie przyrzeczenia było równoznaczne z „utratą twarzy", nie mogłem jej na to narażać. Bez przekonania kiwnąłem głową, przyrzekając sobie w duchu, że zrobię wszystko, co możliwe, aby obaj dostojni mężowie rozmyślili się sami i zrezygnowali własnowolnie z tej imprezy. Musieli obaj dosłyszeć, że mówi się o nich, bo włączyli się do rozmowy: Jeszcze nigdy w życiu nie latałem — odezwał się poeta — a chciałbym spróbować tej niebezpiecznej i romantycznej sztuki, zanim przejdę do ogrodu przezna­czenia. To będzie dla nas coś takiego jak pierwszy lot na Księżyc — entuzjazmował się malarz. —Jeszcze żaden malarz w Chinach na przestrzeni czterech tysięcy lat nie dokonał tego. Wyobrażam sobie, jak wspaniałe 230 muszą być widoki z lotu, muszę koniecznie zrobić kilkanaście szkiców. Byli doprawdy rozbrajający w swej naiwnej radości, zaś Li-Sen dolewała jeszcze oliwy do ognia ich zachwy­tu: O, pan jest myśliwcem, nie lata nigdy po prostej linii, jest nieuchwytny, lata, o, tak — tu zademonstro­wała staruszkom „myśliwski lot", przemykając wąską dłonią błyskawicznie pomiędzy chryzantemami i czar­nymi, jedwabnymi czapeczkami mandaryńskimi dostoj­nych mężów, wznosząc się i opadając, nurkując i zawracając, aż nie mogli nadążyć wzrokiem za ruchami jej dłoni. Potem popatrzyła na mnie z ukosa, coś jej zaświtało. — Byłoby dobrze, gdyby panowie przed startem do Si-an zaaklimatyzowali się w powietrzu nad Paoci. Na wszelki wypadek będą panowie wie­dzieli, jak zachować się w powietrzu — powiedzia­ła z przymusem. Ale oni nie zwrócili na to uwa­gi. Polecimy nad Żółtą Rzeką — zachwycał się malarz, patrząc rozmarzony w sufit. — Nie widziałem jeszcze Żółtej Rzeki z chmur. Pomiędzy miastami Legata i Kajfeng ostrzeliwuje japońska artyleria — powiedziała Li-Sen od niechcenia, patrząc w stół. Improwizuje czy rzeczywiś­cie ma jakieś nowe wiadomości?... Aaaaa — powiało nagle po sali. Obejrzałem się. Do winiarni wszedł niewidomy starzec, prowadzony za rękę przez kilkunastoletniego chłopca. Miał w ręku instrument zrobiony z bambusa, coś w rodzaju skrzypiec o dwóch strunach, także i smyk na wygiętym pałąku bambusowym, zaś chłopak — bębenek z mosiężnymi blaszkami. Ukłonili się obaj nisko i w ucichłej sali zaczęli śpiewać przy akompaniamencie swoich instrumentów. Była to bardzo stara pieśń chińska o cesarzu-tyranie Shih Huang-ti, który zbudował mur chiński. 231 „O, jak cesarz śmierdzi! Wielki cesarz Shih Huang-ti, który obiecał raj na ziemi, a miał język tygrysa, oko chciwe na bogactwa i oko wilka, a był nieuczciwy i lubieżny. Wielki cesarz bał się najazdu z zachodu i kazał budować mur, poza którym mógłby żyć bezpie­cznie. A każdy kamień w murze kosztował jedno ludzkie życie, i milion ludzi umarło, gdyż tak chciał cesarz, który budował mur. Wielki cesarz nie wierzył nikomu i wszystkich miał w podejrzeniu, a nie trzeba było wiele, aby utracić życie. I rozkazał zbudować sobie także kryjówkę w górach. Spędzić kazał jeszcze siedemset tysięcy ludzi, aby wykuwali tunele w skale i wykładali je brązem. A potem uwiązać tam kazał tresowane, złe tygrysy, zaś majstrowie umieścili w ścianach napięte łuki z zatrutymi strzałami. Wielki cesarz Shih Huang-ti, który nie bał się nikogo i który bał się wszystkich, a ludzie umierali, ponieważ cesarz się bał. A po śmierci — jak rozkazał — jego ministro­wie przez kilka miesięcy wozili jego ciało po kraju w zamrożonym wozie, aby wszyscy myśleli, że cesarz jeszcze żyje, gdyż bał się, że jego syn nie zdąży ugruntować swej władzy i dynastia upadnie pod ciosami rewolty. I ludzie bali się cesarza Shih Huang-ti, który bał się ludzi i był samą śmiercią. Och, jak bardzo śmierdzi wielki cesarz Shih Huang-ti! Słuchajcie, ludzie! Pamiętajcie, ludzie! Pamiętajcie, jak bardzo śmierdzi cesarz Shih Huang-ti!" Coś się zmieniło w winiarni. Żołnierze siedzieli sztywni i czujni, leader patrzył zmrużonymi w szparki oczyma gdzieś w kąt sali, nad stołami przelatywał mruczany chłopskimi głosami refren: „Och, jak bardzo śmierdzi wielki cesarz..." Aż w jednym momencie stało się coś dziwnego: jednym niewiarygodnie sprężystym, tygrysim susem Mongoł przebył kilkumetrową odleg­łość dzielącą go od ślepego grajka. Wyrwał mu z rąk instrument, cisnął go na ziemię i przydeptał nogą. 232 Suchy trzask łamanego bambusa nie zdążył jeszcze ucichnąć, gdy na sali podniósł się krzyk kilkudziesięciu gardzieli i załomotały odsuwane ławy. W tym samym momencie chłopcy w oliwkowych mundurach wyszarp­nęli automaty i skierowali je w tłum. Jedna z czarnych, oksydowanych luf pistoletu maszynowego, chwiejąca się lekko jak głowa kobry, patrzyła na nasz stolik. Wrzask ucichł jakby ucięty nożem, ale czułem dookoła napięcie tak wielkie, że zdawało się, iż jeden głośniejszy oddech je wyzwoli. Wtedy wstał poeta Yi. Nie poznawałem go. Prosto­wał się powoli, aż stanął wyprostowany jak świeca — jakiś nierzeczywisty w swoich starych jedwabiach. Powoli nałożył swą czarną mandaryńską czapeczkę z pawim piórem. Rozejrzał się dookoła, wpatrzył się w czarny otwór lufy. Nieopisanie pogardliwy uśmieszek przemknął mu po wąskich wargach. Jakimś pełnym godności, niemal rytualno-kapłańskim gestem rozłożył nieco ręce i zdawało się, że w tych wyschniętych na pergamin dłoniach trzyma całe napięcie tłumu. Potem przeniósł wzrok na leadera. Twarz miał teraz w masce, całą w uprzejmie gościnnym uśmiechu, ale oczy patrzyły na Mongoła jak na szkło, jak na rzecz, która nie istnieje. Można się było założyć, że widzi szpary w ścianie za jego głową. — Ponad sześćdziesiąt lat przychodzę do tej sta­rej winiarni, ale po raz pierwszy zdarza się, że nie wolno tu wyrazić swoich myśli starą pieśnią... — Skłonił się głęboko: - Człowieku z dalekich stron, nie wiem, kim jesteś. Słyszę natomiast, żeś jest hałaśli­wy. Obiecujesz raj i szczęście, a grozisz śmiercią. Pozwól tym wieśniakom decydować o sobie, do nich bowiem należą Chiny, nie do ciebie. Jesteś tu gościem, pozwól więc, abyśmy mogli uważać cię za gościa, uszanuj to miejsce i nas, którzy znamy wagę słów i czynów. 233 Napięcie trwało. Aż nagle zatrzepotały blaszki przy bębenku chłopca i buchnął gęsty, twardy rytm. — Ooooch, jak bardzo śmierdzi cesarz!!! Cienki dyszkant chłopca rozpruł napęczniały rytm bębenka i wyzwolił reakcję sali. Poszedł szum, potem gwar. Jedna, druga, dziesiąta ręka zaczęła wybijać takt na blacie stołu. — O, cesarz miał wielki nos i głos wilka, oo! Lufy automatów powoli wędrowały w dół, ku ziemi. Leader był wyraźnie sflaczały. Nikt już nie zwracał nań uwagi. W godzinę potem Li-Sen z mężem wyjechała do Si-an. Do tego samego jeepa wsiadło dwóch chłopów, uzbrojonych w stare, antyczne pałasze chińskie. Gdy przy wyjściu z winiarni Li-Sen wydostała z kieszeni futerka maleńki flakonik z lapis lazuli i odkręciwszy zakrętkę, wlała na palce nieco perfum, aby przetrzeć sobie skronie, poeta Yi ukłonił się dwornie i rzekł półgłosem: — Nie zawsze wilgotne rzęsy oznaczają ból, o Li- Sen... Przyznam się, że miałem szczerą ochotę złapać się za głowę z rozpaczy. Punktualnie, czyli o godzinę za późno, na lotnisko w Paoci zajechały cztery ozdobne ryksze. W pierwszej siedział poeta Yi z kanarkiem w złoconej klatce. Ubrany był, jak zwykle, w długi do kostek jedwabny płaszcz, a na nim miał obszerny granatowy żakiet, również jedwabny. Jego głowę przykrywała czarna mandaryńska czapeczka, tym razem z czerwonymi piórami pośrodku. W drugiej rykszy jechał zadumany malarz Chi. Także w jedwa­biach i czapeczce, ale z pawim piórem. W dwóch następnych rykszach jechały dwie młode i ładne Chinki. Były to jego oficjalne konkubiny, stojące towarzysko o wiele wyżej od konkubin nieoficjalnych. Okazało się niebawem, że jedna była specjalistką od 234 przygotowywania pędzli, zaś druga od spraw ogólnych, intelektualnych. — Zabrałem je ze sobą na wszelki wypadek, gdyby zaszła potrzeba przymusowego lądowania gdzieś w bezludnym polu — oświadczył Chi. Całe to towarzystwo miałem zataszczyć do Si-an na trzymiejscowej maszynie. Przysiągłem sobie w duchu na wszystkie moce, że polecę sam. Potem zaś przysiąg­łem, że Li-Sen nie straci twarzy. Uśmiechnąłem się do malarza najuprzejmiej, jak umiałem. O dostojny, mój samolot ma tylko trzy miejsca... Czyż to możliwe, aby taka duża maszyna nie udźwignęła także i tych dwóch kruchych kobiet? — zdziwił się podejrzliwie Chi, kręcąc głową. Na konkubinach samolot zrobił kolosalne wrażenie. Jest tak duży, o wiele większy niż w powietrzu — zauważyła bystro specjalistka od pędzli, zaś intelek­tualistka dorzuciła szybko: Po co ten wiatrak na przedzie, czy nie przeszka­dza w locie? Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy pierwsza znowu zabrała głos: — Czy w samolocie są tylko miejsca siedzące? Byłem spocony. Obojętny na zdobycze techniczne kanarek siedział w klatce na bambusowym patyku opodal lusterka i jednym okiem patrzył na mnie z melancholią. Malarz dyskretnie odciągnął mnie na stronę. — Mamy wpierw odbyć próbny lot, czy tak? A czy potem mógłby pan zabrać w powietrze także i moje kobiety? — Poskrobał się małym palcem za uchem. — Wie pan, trochę tych akrobatycznych sztuczek — zatrzepotał dłonią — bo ostatnio za dużo gęgają w domu... Pokiwałem ze zrozumieniem głową, ale postanowi­łem się bronić. 235 — w moim kraju jeden z moich kolegów był bardzo wytrawnym narciarzem i często ulegał prośbom młodych i uroczych kobiet, które prosiły go, aby je uczył narciarskich sztuczek w wysokich górach, gdzie było dużo słońca, wspaniale zjazdy i przytulnie ogrzane schroniska. Akrobacje narciarskie były bardzo ryzykow­ne, o Chi, ale mimo to żadna z uroczych kobiet nie straciła głosu... Pokochały natomiast urok narciarskich sztuczek... Chi spojrzał na mnie nadzwyczaj bystro i nie podjął tematu. Wyciągnął natomiast wykonany przez siebie szkic lądowiska pod Si-an. Znał te okolice doskonale i zapewne dlatego umieścił na obrazku tyle miłych szczegółów. Była tam wierzba o misternych gałązkach, wodospad, mgła w dolinach gór, bawiące się dzieci, ubrane w kolorowe szatki z czasów ostatniej dynastii. Zaś na jednej z gałązek brzoskwini siedział cudownie kolorowy ptaszek z otwartym dziobkiem. Był też jakiś kawałek łąki tuż przy wodospadzie. Tylko lądowiska ani śladu. Przyjąłem szkic z prawdziwą wdzięcznością jako bardzo miły prezent (ukradziono mi go wraz z bagażem dopiero przy wjeździe do Nowego Jorku). Skierowałem się teraz w stronę poety Yi. Czy znajdzie się w samolocie miejsce dla mego kanarka? — zapytał uprzejmie staruszek. — Chciałbym przewietrzyć mego ulubieńca. Jego przodkowie praw­dopodobnie nie latali tak wysoko jak ta maszyna. O, miejsce na pewno się znajdzie. Ale jeśli już mowa o ulubieńcach. Muszę być szczery. Nigdy nie miałem kanarka, ale miałem kiedyś przed wojną świerszcza-maskotkę, którego zabierałem ze sobą na lotnisko. Kiedy jednak zabrałem go raz do samolotu na akrobację, nigdy już potem nie zaśpiewał. Obawiam się o twego ulubieńca... — odpowiedziałem, pilnie zezując, czy nie ma gdzieś w pobliżu malarza Chi. (Świerszcza rzeczywiście miałem i naprawdę przestał cykać, co 236 prawda raczej dlatego, że koledzy karmili go marmola­dą, ale mimo to czułem się beznadziejnym oszustem). Yi przyjął jednak moje ostrzeżenie z zaufaniem dziecka i prędko odniósł klatkę z kanarkiem do rykszy. Równo­cześnie zauważyłem kątem oka, że również Chi pakuje do ryksz swoje kobiety. Najwidoczniej zrozumiał aluzje o niebezpieczeństwach „akrobatycznych sztuczek". Wobec tego poprosiłem obu dostojnych mężów bliżej do samolotu i zaaplikowałem im wstępne przemówienie w stylu nowoczesnym (po angielsku nazywa się to brainwashing): — Wykonamy teraz dwa loty treningowe nad Paoci. Są one potrzebne także i mnie, ponieważ niezbyt dokładnie znam ten typ samolotu. Panowie również musicie się zapoznać z samolotem i powietrzem. W języku bardziej romantycznym pierwszy lot nazywa się „zaślubinami z powietrzem" (w tym miejscu staruszko­wie spojrzeli na mnie z pełną sympatii aprobatą i ukłonili się w stronę samolotu). Podobnie jak każde inne zaślubiny, pierwszy lot przynosi wiele niespodzia­nek, czasami także i rozczarowań, z czym się należy liczyć. Po starcie nabiorę około tysiąca metrów wyso­kości. Zrobimy kilka okrążeń nad lotniskiem, potem nad Paoci i najbliższą okolicą. Wykonamy spiralę w lewo i w prawo. Także pozorowane uniki przed atakami myśliwców. Na zakończenie zamknę gaz i zatrzymam silnik. W drugim locie będzie inaczej. Polecimy nad rzekę Wei-ho bardzo nisko, lotem koszą­cym. Będzie to dobry trening przy obecnym niskim pułapie chmur. Drugie lądowanie odbędzie się na zredukowanym gazie. I jeszcze jedno: gdyby samolot zapalił się w czasie lotu, będziemy skakać ze spadochro­nami. Nie wolno otwierać ich zaraz po opuszczeniu samolotu, gdyż można by zahaczyć o stery. Należy policzyć do ośmiu — można też na głos — potem zaś wyrwać uchwyt. Szybkość opadania na spadochronie 237 jest mniej więcej taka, jak przy skoku z galopującego konia, oczywiście młodego, a nie żadnej chabety. Należy także manewrować linkami tak, aby nie wpaść do wody albo na jakąś przeszkodę. Jasne? Staruszkowie w głębokiej zadumie gładzili wąskie brody i miny mieli raczej nietęgie. Nastąpiło uroczyste nałożenie spadochronów. Mala­rzowi trzeba było przedłużyć nieco pasy, był bowiem cokolwiek grubawy. Przypasałem ich troskliwie w kabinie i sam siadłem na fotelu za sterami. Zapuściłem silnik. Parsknął i strzelił czarnym dymem z rur wydechowych. Poeta — najwidoczniej bardziej wrażliwy — z miejsca złapał za uchwyt spadochronu, wytłumaczyłem mu więc, że to nie pożar, że zresztą jeszcze nie wystartowaliśmy. Daję pełny gaz i zerkam na moich pasażerów: bielutkie brody trzęsą się wraz z wibrującym na hamulcach samolotem. Malarz szuka wzrokiem swoich kobiet, ale te są akurat po drugiej stronie, i widzę, że już dostają od mechaników gumę do żucia i papierosy. Poeta zachowuje niezmącony spokój i pogodę. Kołuje­my. Obaj obserwują mnie teraz uważnie. Daję znowu pełny gaz. Samolot w rozbiegu podnosi ogon, pożółkła trawa śmiga spod skrzydeł, wreszcie amortyzatory przestają odbijać, odrywamy się. Duszę samolot na gazie, potem idę ostro w górę. Paoci! — pokazuję w dół. Uśmiechają się obaj uprzejmie, ale nie wyglądają przez okno, tylko pilnie studiują moją twarz i ruchy rąk. Rzeka Wei-ho! — krzyczę znowu. Popatrzyli, ale w górę. Lecieliśmy wprost na piękną, szaroniebieską chmurę. Zasłonili dłonią twarz. Przypomniał mi się mój pierwszy lot z kapitanem Jasińskim w Dęblinie w 1930 roku na angielskim samolocie typu Bristol. Zupełnie tak samo „chwytałem się powietrza"', jak teraz ci dwaj staruszkowie. Zakręty 238 wydawały mi się groźne, ziemia zdawała się walić z boku. Rozglądałem się za lotniskiem, a tymczasem byliśmy nad Kazimierzem. Tylko że w tamtych czasach kabiny były otwarte i bardziej bezpośrednio odczuwało się pęd. W nowoczesnym samolocie na dużej wysokości jedynie wewnętrzne reakcje organizmu sygnalizują zmianę szybkości. No i w tamtych czasach miało się na głowie korkowy kask, przypięty, przepraszam... gumo­wą taśmą od podwiązek. Przypomniał mi się też inny mój lot, naprawdę tragikomiczny. Byłem już wówczas myśliwcem i in­struktorem w Dęblinie. Wybrałem się raz do Warszawy z emerytowanym porucznikiem Baykowskim (prywat­nie poetą) na szkolnej RWD-8. Baykowski miał domek pod Warszawą. Prosił, abym przeleciał nisko nad jego „posiadłością". Pamiętam jak dziś białe brzozy osypane złotymi liśćmi, domek i jakąś panią, powiewającą chusteczką na jego progu. W trosce o fason przydusiłem samolot tak skutecznie, że niewiele brakowało, abym wmeldował się w powiewającą chusteczkę, ale zimne poty oblały mnie dopiero wówczas, gdy położyłem samolot w lewy zakręt i w żaden sposób nie mogłem go wyprowadzić, bo drewniana noga mego pasażera osunęła się i zablokowała stery. Samolot kręcił się w wirażu jak zwariowany bąk, ja zaś wrzeszczałem do Baykowskiego, aby wyciągnął nogę. Ale Baykowski był pod gazem i nie przejmował się. Sytuacja była grobo­wa, a jego szalenie to bawiło. Więc westchnąłem: Bożeż ty mój! — po czym odwróciłem się do niego, wychyli­łem się z kabiny i wywrzeszczałem tak straszliwą serię przekleństw, że Baykowski wreszcie oprzytomniał, wystraszył się i wyrwał drewno. Po chwili kiwał już tą drewnianą nogą miłej pani stojącej przed domkiem i święcie przekonanej, że wszystkie numery tego cyrku zostały skomponowane specjalnie na jej cześć. Moi staruszkowie zachowywali się pierwszorzędnie. 239 Byłem oczarowany ich spokojem. Przecież to ich pierwszy lot, a obaj byli wiekowi i nie mieli zbyt mocnego zdrowia. Już uprzednio zresztą pozyskali mnie sobie swym zrozumieniem i niezakłamanie ciep­łym stosunkiem do spraw żołnierskich. Normalnie człowiek, który przeczyta bodaj kilkanaście książek, ma platfusa i nigdy się nie narażał, nabiera poczucia wyższości. Bije brawo na defiladach, miewa przemówie­nia na akademiach i stwierdza z obłudnym westchnie­niem, że „szlachetnych szukać należy między poległy­mi", co skądinąd ma swój sens, ale może doprowadzić do szewskiej pasji kogoś, kto te sprawy przeżywa na własnej skórze. Moi staruszkowie — poza swoimi śmiesznostkami — byli intelektualistami z prawdziwego zdarzenia, nigdy jednak nie pozwalali sobie na protekcjonalność i obłudę. W tej chwili byli poważnie zajęci studiowaniem nowego dla nich zagadnienia: w jaki sposób człowiek panuje nad maszyną i sobą? Dlatego tak uważnie obserwowali relacje pomiędzy ruchami moich rąk a lotem. Nie chciałem i nie miałem zamiaru „dawać im szkoły" i straszyć. Jeśli mimo to pragnąłem, aby zrezygnowali z lotu do Si-an, to przede wszystkim dlatego, że nakazywała mi to niejasna intuicja. Miałem poczucie, że to nie byłoby dobrze. A w ciągu lat nauczyłem się zawierzać niesprecyzowanym odruchom intuicji, bo na ogół zawsze się sprawdzały. Na wysokości sześciuset metrów zaczynam kręcić spiralę. Redukuję gaz, kładę samolot w głęboki zakręt, ściągam drążek na siebie. Obserwuję świątynię na dole. Wiatr jest dość silny, świątynia usuwa się spod samolo­tu. Kontroluję stery, żeby samolot nie zwalił się lub nie poszedł na plecy. Świat kręci się jak karuzela. Rze­ka Wei-ho, Paoci, jakieś wzgórze. Orientacyjne punk­ty w terenie stają się coraz większe. Tracimy wyso­kość. Staruszkowie są zupełnie zdezorientowani: nie 240 wiedzą już, gdzie ziemia, gdzie niebo, a gdzie słoń­ce. Na wysokości trzystu metrów wyprowadzam samo­lot, dodaję gazu, zwiększam szybkość. Pułap jest dziś niski, mijamy chmury na dużej szybkości, czasem wbijamy się w taką torbę waty, powietrze jest niespo­kojne, rzuca maszyną w górę i w dół. Obaj pasażerowie mają już stanowczo dość, chociaż żadnych specjalnych zabiegów nie przeprowadzałem. Zamykam gaz zupełnie. Śmigło kręci się jeszcze jakiś czas, coraz wolniej, wreszcie jego przejrzysta tarcza zastyga, przekreślona nieruchomymi łopatami. Staruszkowie uśmiechają się z ulgą. Po jednostajnym łoskocie silnika nastaje tym wyra­źniejsza, nieprzyjemna dla mnie cisza. Rozglądam się dookoła, czy przypadkiem nie przyplątał się w pobliże jakiś inny samolot. Studiuję utratę wysokości, nie odchodzę od lotniska, wytracam wysokość esami. Szybujemy, ziemia zbliża się gwałtownie. Jestem już na skraju lotniska, robię łagodny zakręt w stronę chorą­giewki, kładę samolot w ślizgi — w lewy, potem w prawy. Uważam, żeby nie stracić szybkości i nie zwalić się na ziemię. Jeszcze kilkanaście metrów. Jeszcze kilka. Trawa znowu śmiga pod skrzydłami. Patrzę daleko przed siebie, lekko ściągam drążek. Koła dotykają ziemi, amortyzatory lekko dobijają, samolot toczy się. Ostrożnie dociskam hamulce, żeby nie położyć go na plecy. Jak na pierwsze lądowanie na nieznanym samolocie, wyszło nieźle: zatrzymaliśmy się 12 metrów od chorągiewki. Otwarłem kabinę. Mechanicy podbiegają, zaś z drugiej strony na pełnej szybkości pędzą dwaj kulisi, ciągnąc za sobą ozdobne ryksze. Staruszkowie mają jednak niewyraźne miny. Są nadzwyczaj uprzejmi. Przepraszają. I oznajmiają, że lot był fascynujący. Ale nadzwyczaj męczący. Więc jednak z ogromną przykrością zmuszeni są zrezygno­wać ze swych projektów. Czy nie będę im miał tego za złe? Och, nie. Ze zrozumieniem kiwam głową. Żegna­my się bardzo serdecznie. Po starcie do drugiego lotu treningowego widzę cztery ryksze, jadące w stronę miasta. Zniżam się więc na 20 metrów, przelatuję nad nimi, kiwam się z boku na bok w dodatkowym geście pożegnania. Drugie lądowanie na punkt poszło już zupełnie dobrze. Decyduję się natychmiast startować do Si-an. Na wysokości 300 metrów biorę kurs i notuję czas. W dolinach leży mgła, z puszystego przykrycia sterczą tylko ostre szczyty. Paoci i rzeka Wei-ho już za mną. Powietrze jest niebieskawe, przymglone, nade mną duże, kłębiaste, spiętrzone chmury, szare i puszy­ste: idealna osłona w wypadku ataku myśliwców. Odprężam się. 1 jak zwykle w momentach, gdy nic nie grozi i nie ma nic do roboty, opadają człowieka przykre myśli. Gdyby można było przekroić ziemię na trzy części jak jabłko, stan rozproszenia byłby niemal idealny: mój kraj na jednej części, żona z synkiem na drugiej, ja na trzeciej. Na moim zegarku dziesiąta rano. W Waszyngtonie — dziesiąta w nocy. A w Polsce? Wiatr mam boczny, spycha mnie w stronę Mongo­lii. Jednak jestem zmęczony. Przypomniał mi się pułkownik Stefan Pawlikowski. Londyn, nad nami niemiecka Luftwaffe, pod nogami brytyjski asfalt. Ciemne niebo mruczy głosami silników Heinkli i Junkersów, sztywne, niebieskawe słupy reflektorów prują niebo, ziemia jest brudna od pożarów. Noc. — My już nigdy do kraju nie wrócimy — powie­dział Pawlikowski spokojnie, obserwując grę reflekto­rów na niebie. W parę miesięcy później zestrzelono go nad kanałem La Manche. Ja nie raz i nie sto razy też mogłem się grobnąć, ale żyję. Traf, szczęście, przypa­dek, przeznaczenie? Ale o tamtych słowach Pawlików- skiego jakoś nie mogłem zapomnieć. Wojna kiedyś się skończy i może przeżyję. A potem? Jakaś Polska na pewno będzie. Nie byłem nigdy politycznie zaangażo­wany, zaś jako żołnierz nie chowałem się po kancela­riach i swoje odrobiłem. Więc chyba — do diabła — zasłużyłem bodaj na odpoczynek? To jednak dobrze, że nie znamy przyszłości. Był rok 1943. Nie wiedziałem, że za rok z Warszawy zostaną gruzy. Rozglądam się po niebie. Jestem w tej chwili zawieszony w powietrzu pomiędzy liniami frontu. Ale na niebie panuje „cisza wzrokowa". Obliczam czas, sprawdzam kurs, studiuję mapę. To zajmuje trochę czasu. Potem wydostaję z kieszeni rysunek malarza Chi. Ptaszek jest piękny, ma rozdziawiony dziobek, śpiewa. Wodospad, pochylona chińska wierzba. Dzieci w kolorowych szatkach. Czy Li-Sen dojechała do Si-an i rozpali ogniska? Czy wytyczy przeszkody? A może nie dojechali? Dwie antyczne szable to mizerna obrona. Przez luki w chmurach widzę znowu pokręconą, taśmę rzeki Wei-ho. To już musi być blisko. Lekko przymykam gaz, schodzę pod chmury. Pułap mam niski, zaledwie 250 metrów, na tej wysokości już czuje się szybkość: pod skrzydłami migają pola, rogate dachy domków, wierzchołki wzniesień. W pewnej chwili krawędzią skrzydła przecinam rzekę. Staram się ziden­tyfikować mapę z terenem.. Zbita masa rogatych domów, brama, mur. Si-an. Dawna stolica prowincji Kao, pochodząca z roku 1121 przed Chrystusem, mieszkał w niej cesarz Wu. Teraz jest to tylko wioska otoczona połamanym i zrujnowanym murem. Przecinam znowu rzekę Wei-ho, jestem nad ruinami pałacu Tang. Potem park. Potem częściowo zadrzewio­ne pole, gdzie dawniej odbywały się zabawy. Na wzgórzu Chungnan błyszczy świątynia. Pochowany jest w niej słynny podróżnik chiński H'suan Chuang, który 243 przywiózł z Indii 57 tomów klasyków sanskrytu i poświęcił resztę życia na ich tłumaczenie. Wzgórze Lintung. To tutaj znajduje się grobowiec cesarza, który zbudował chiński mur, właśnie tego, o którym śpiewał ślepiec w winiarni w Paoci: „Och, jak bardzo śmierdzi cesarz"... Stare pieśni są jednak mądre. Powieszone za nogi zwłoki Mussoliniego także włóczono z miejsca na miejsce, zaś znalezione w ogrodzie Kancelarii Rzeszy niedopalone szczątki Hitlera zabrał podobno wy­wiad. Lądowisko?... Jest! Cztery dymy, włóczące się po ziemi. A więc Li-Sen dojechała i rozpaliła ogniska na czas. Mam kierunek wiatru, studiuję podejście do lądowania. Jest, ale od strony gór. Dolina na szczęście szeroka. Znajduję się na wysokości 30 metrów. Pole dość równe, ale nieduże. Na jego skraju stoi grupa ludzi, ktoś powiewa białą chustką. Schodzę na zreduko­wanym gazie, „dopasowuję się", ale jeszcze nie ląduję. Na wysokości kilkunastu metrów przelatuję nad polem. Są czerwone chorągiewki. Jakiś znajomy odcień... Li-Sen, kobiety tak lubią sukienki, po co pocięłaś swoją? Cóż, chorągiewki musiały być czerwone. Dodaję gazu, nabieram nieco wysokości. Kobieca sylwetka odbiega od grupy, gorączkowo macha chusteczką. Denerwuje się. Podchodzę drugi raz, przymykam gaz. Obserwuję chorągiewki. Są po obu stronach, przed maską nie ma żadnej. Dobrze. Zamykam gaz i siadam. Samolot trochę podskakuje, dociskam hamulce, chaty zbliżają się nieco za szybko. Wreszcie maszyna staje. No, wylądowałem. Silnika nie wyłączam, otwieram tylko osłonę kabiny i zsuwam haubę. W stronę samolotu jedzie ryksza, zaś w niej staruszek opatulony w watowa­ny płaszcz. Obok biegnie Li-Sen z mężem. — Dawajcie szybko profesora do samolotu! Staruszek na chwilę otwiera oczy. Twarz ma jakby wyrzeźbioną w kości słoniowej, bardzo bladą. Wszyscy 244 są podekscytowani, Li-Sen wygląda mizernie i ma czerwony nos. Polecę z panem — woła — dziadkiem trzeba się opiekować. Jest pani przeziębiona, a samolot nie ogrzewa­ny. Chce pani złapać zapalenie płuc? Gdzie pani podziała szalik? Szalik też na przeszkodach — śmieje się Li-Sen — a pan nie ma kwalifikacji pielęgniarskich. Niechże mnie pan wpuści, bo wiatr jest zimny. Zrezygnowany macham ręką. Uzgadniamy resztę spraw z mężem Li-Sen. Ma przewieźć drogą lądową wszystkie papiery profesora tudzież wszystkie jego materiały historyczne — w wypadku przymusowego lądowania albo zestrzelenia zginęłoby to wszystko. Zamykam kabinę i kołuję do startu. Rysunek malarza Chi nie był tak zupełnie fantazyjny — ptaszka wprawdzie nie ma, ale wodospad jest. I wierzby także. Akurat przede mną. Daję pełny gaz i trzymam samolot na hamulcach. Potem zwalniam je i ruszam. Mam silny wiatr z przodu, powinien mi skrócić wybieg. Rzeczy­wiście skraca. Przelatuję tuż nad wierzchołkami drzew. Udało się, jestem w powietrzu. Biorę kurs na Czengtu i wchodzę w chmury. Li-Sen piastuje staruszka, który nie otwiera oczu. Lecę i myślę, że będę miał ciężką przeprawę z generałem Chennaultem, powtarzam więc sobie w myśli wszystkie swoje argumenty i robi mi się lżej. Pies poniesie na ogonie czyjeś tam niezadowolenie. Do Czengtu doleciałem spokojnie. Profesora od razu zabrano do kliniki. Li-Sen także została. Ja mog­łem przesiąść się ze swojego grata na myśliwca (miał doczepione dodatkowe zbiorniki, mogłem dolecieć na wschód), ale wziąłem samolot i po­leciałem najpierw do Kunmingu po listy i tele­gramy od żony. Z miejsca nadziałem się na Chennaulta. Amerykańska służba informacyjna „za- 245 działała" w tym wypadku wyśmienicie. Generał już wiedział o moich ekstrawagancjach. Przyjął mnie bardzo ozięble, był sztywny, zamienił ledwie kilka słów, ale piekła nie zrobił. Kiedy po wojnie dowiedziałem się z notatki praso­wej, że generał Chennault zmarł na raka płuc, zmar­twiłem się. Był to bowiem jeden z bardzo niewielu ludzi na Zachodzie, którzy nie tylko znali i rozumieli, ale — co ważniejsze — lubili Daleki Wschód. I którzy doskonale zdawali sobie sprawę ze zbrodni popełnio­nych tam przez państwa kolonialne. Nie lubiano go za to, że o tym mówił. Wiedziałem, że Chennault lubił Chiny. Decydując się na lot do Si-an, liczyłem trochę także i na to. Ale był w prawie przekazać tę sprawę „do dalszego załatwie­nia". Nie przekazał. Żebym nie zapomniał: dwaj dostojni mężowie z Paoci mimo wszystko wybrali się do Si-an samochodem ciężarowym. Nie wierzyli, że dolecę, trudno bo­wiem — jak mówili — „opierać się na powietrzu". Mieli jednak pecha: spruli ich bandyci po drodze. Skończyło się zresztą na strachu, nic złego się im nie stało. Natomiast obie konkubiny malarza Chi zostały skonfiskowane. BCZUNGCING oże Narodzenie 1943 roku spędziłem we wschod­nich Chinach, w Hengjangu, Sylwestra — w Kuejlinie, na przyjęciu urządzonym przez gubernatora prowincji Kuangsi, Nowy Rok — w Kunmingu, na lotnisku i w powietrzu nad Himalajami, po czym — wykorzystując kilkudniowy wypoczynek, postanowiłem polecieć do wojennej stolicy Chin — Czungcingu. Poleciałem Douglasem DC-3 razem z generałem Stilwellem, dowódcą teatru wojennego Chiny — Bir­ma — Indie. Leciałem jako pasażer, po ostrych walkach myśliwskich czułem się trochę dziwnie w tej roli. Generał Stilwell nie wyglądał na wojaka, raczej na drobnego urzędnika z małego miasteczka. Średniego wzrostu, zasuszony, o szczupłej twarzy pozbawionej uśmiechu. Popularnie nazywano go „Vinegar Joe" (Octowy Joe). Może nie tyle sam wygląd usprawiedli­wiał tę nazwę, ile jego sposób wyrażania swych opinii o ludziach. Stilwell był człowiekiem dość zgryźliwym, zresztą lubił swój przydomek i chętnie się nim posługi­wał, przedstawiając się nieznajomym. Poza tym nosił stale zielony kapelusz z pierwszej wojny światowej i nie lubił nowoczesnych broni, w ich liczbie także i lotnic­twa, co bywało powodem dużych nieporozumień z generałem Chennaultem, zaś książka Chennaulta Way of a Fighter nie przyczyniła się później do poprawy 247 stosunków między nimi. Chennault dał w owej książce dość dosadną charakterystykę Stilwella. Po starcie wszczęliśmy rozmowę, kiedy jednak Stilwell zorientował się, że jestem pilotem i na dodatek gorącym sympatykiem Chennaulta, skwaśniał jeszcze bardziej, obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem i zapadł w błogi sen. Lecieliśmy nad górami częściowo zasłoniętymi przez chmury, samolotem rzucało. Na każdej dziurze w powietrzu generał budził się, obrzucał mnie oskarżycielskim i nieprzychylnym spojrzeniem — zupełnie, jakbym to ja powybijał owe dziury — po czym znowu zapadał w drzemkę. Kiedy rzuciło nami trochę mocniej, wymruczał wreszcie: Samochodem albo pociągiem podróżuje się doprawdy o wiele przyjemniej. To wysiadaj, dziadku, i zasuwaj do stolicy samochodem — pomyślałem. Głośno zaś odrzekłem: — Samolot jest jednak o wiele szybszy, panie gene­rale. „Vinegar Joe" poruszył się niecierpliwie w fotelu i znowu zamknął oczy, nasuwając wrogo swój antyczny kapelusz na czoło. Dolatując do Czungcingu pilot zeszedł nad same góry i samolotem rzucało już zgoła potężnie. Stilwell musiał jednak wyjść ze swojej splendid isolation: — Żeby nie potłuc, hm, tyłka o fotel i głowy o sufit, musimy się jednak przypasać w tej przeklętej maszy­nie — orzekł, krzywiąc niemożliwie twarz, co zapewne miało oznaczać uśmiech. Przypasaliśmy się posłusznie i hulaliśmy z samolo­tem na wszystkie strony, czasem schodziliśmy poniżej skalistych wierzchołków. Wstydliwie unosiłem wówczas twarz w górę, aby nie widzieć pełnego pogardy oblicza generalskiego. Ostatecznie — jako pilot — czułem się trochę winny niewygód tej podróży. Kiedy jednak tak patrzyłem w górę, zauważyłem, że jedna z paczek, 248 podrzucana przechyłami samolotu, wysuwa się, potem zaś leci w dół. Coś trzasło, pociekło, zapachniało. Stilwell jęknął cichutko, ale nic nie powiedział. Rozbił się jego ulubiony jabłecznik, a taszczył go ze sobą aż z Indii. — Raz jeszcze potwierdza się pańska słuszna opinia, generale, że wojna jest bardzo kosztowna — orzekł ze śmiertelną powagą siedzący obok nas pułkow­nik. „Vinegar Joe" spojrzał nań wzrokiem prawie morderczym, ale znowu nic nie powiedział, zacisnął tylko mocniej swoje wąskie usta. Góry ustąpiły, na dole rozpościerały się teraz pola ryżowe, wyglądające jak warstwicowa mapa plasty­czna. Potem ujrzeliśmy dwie łączące się ze sobą rzeki, a pomiędzy nimi szare domy na wzgórzach. — Czungcing — mruknął Stilwell. Podchodziliśmy do lądowania. Lotnisko wydawało się tak małe, że na naszym DC-3 mieliśmy niejakie szanse zawiśnięcia na drzewach przed dotknięciem lądowiska albo wpakowania się w chałupy. Udajemy, że nas to nic nie obchodzi. Nic się jednak nie dzieje, pilot ostro schodzi w dół, dusi maszynę, samolot maca kołami nierówny teren, podskakuje jak kangur, toczy się. To jednak dobrze, że byliśmy przypasani. Tylko jedna jeszcze paczuszką leci z półki. Tym razem pachnie o wiele mocniej. Dwie butelki whisky poszły. Szkoda. Na lotnisku czekało kilku oficerów amerykańskich i trzy samochody osobowe, pomalowane na ochronny kolor. Z lotniska do miasta było ponad 20 kilometrów. Podskakiwaliśmy na wyboistej, krętej drodze, wijącej się pomiędzy polami ryżowymi, wieśniacy chińscy w słomianych, stożkowatych kapeluszach przerywali pra­cę i przyglądali się nam z uśmiechem. (Pytałem ich kiedyś o powody owego uśmiechu. Wyjaśnili, że nie rozumieją, do czego mianowicie tak ustawicznie spieszą 249 się Amerykanie i Europejczycy, ten pośpiech wydawał się im śmieszny). Po przybyciu do Czungcingu generał Stilwell odjechał do swojej kwatery głównej, mnie zaś odwiezio­no do hotelu, gdzie mieściła się polska ambasada. Czekał tam już na mnie jej pierwszy sekretarz Antoni Kokczyński, bardzo miły człowiek i zdolny dyplomata. Po krótkiej wymianie wrażeń zaprowadził mnie do ambasadora. Był nim podówczas hrabia Alfred Poniński. Było już południe, wobec czego zaczęliśmy od obrzędowego picia herbaty. Ponińskiego interesowała bardzo sytuacja na froncie japońsko-chińskim, mnie zaś ogólna sytuacja na świecie i wieści z Polski, bowiem gazet nie czytałem już od kilku tygodni, zaś radio japońskie i chińskie nie interesowało się zbytnio wiadomościami ze świata. Ambasador miał dość dokładne raporty z Polski, zresztą raczej przygnębiające. Po godzinnej rozmowie rozstaliśmy się, Antek Kokczyński zaprowadził mnie do mojego pokoju. Mały był i zimny, ale bardzo się ucieszyłem, bo trochę dogryzło mi już spanie we wspólnym baraku na lotnisku. Poza tym z okien rozpościerał się bardzo ładny widok: góry we mgle, w dole rzeka, bliżej pozakrzywiane dachy domów. Odsapnąłem trochę i wyszedłem do miasta. Czung-cing, położony w zachodniej części prowincji Syczuan, na skalistych wzgórzach pomiędzy rzekami Jangcy i Cialing-ciang, nie ma przyjemnego klimatu. Lato bardzo gorące (do 40° C), powietrze wilgotne, tempera­tura zimą do 7°C, od września do kwietnia wieczne mgły, w pozostałych miesiącach także rzadko kiedy pojawia się pełne słońce. Ale samo miasto ciekawe i stare. Istnieje od IV wieku przed Chrystusem, do końca XIX wieku było jednak zupełnie izolowane od reszty świata. Dopiero w roku 1910 założono pierwsze drogi, a w dziesięć lat później wyburzono częściowo otaczający 250 je mur kamienny, który utrudniał komunikację. Dało to wyniki dość problematyczne. Niektóre ulice są tutaj tak wąskie, że nawet zwykłe ryksze nie mogą się po nich swobodnie poruszać, zresztą całe miasto położone jest na tarasowatych uskokach górskich, poszczególne ulice i dzielnice łączą się ze sobą kamien­nymi schodami. Coś podobnego widziałem w Pireusie. Cywilizacja splotła się z wojną. Przez okrągłe siedem łat — od 1936 do 1942 roku — Czungcing był mocno bombardowany przez lotnictwo japońskie, szczególnie stare miasto zostało poważnie zrujnowane. Tysiące ludzi zginęło, reszta ocalała dzięki bardzo licznym grotom (jest ich około 1200), rozmieszczonym w zboczach wzdłuż rzeki. W tej chwili miasto było przeludnione. Nie licząc najróżniejszych misji wojskowych i dyplomatycznych, ewakuowano do Czungcingu również uniwersytety z okupowanych Chin, np. z Szanghaju i Nankinu. Uchodźców cywilnych było stosunkowo niewielu, po­między Czungcingiem a resztą kraju istniała tylko komunikacja lotnicza i samochodowa, kolei nie było, nawet do Kunmingu, chociaż oba te miasta były bardzo ważnymi strategicznymi węzłami. A dzieliła je odległość dość spora: ponad tysiąc kilometrów. Trans­porty szły samochodami ciężarowymi. Kokczyński pilotował mnie po mieście bardzo troskliwie i udzielał wszelkich informacji, a wreszcie — chcąc mi dogodzić (jako że oświadczyłem, iż wojny mam pod dostatkiem) — zawiózł mnie na coctail party do meksykańskiej placówki dyplomatycznej. Ze wzglę­du na ogólną ciasnotę mieszkaniową wielu dyplomatów miało w swych apartamentach równocześnie mieszka­nia prywatne i biura. Meksykański minister miał tylko kilka pokoi. Kiedy weszliśmy, były natkane tłumem kobiecych i męskich głów, tonących w obłokach dymu. 251 Meksykańczyk był młody, przystojny i miał chyba bardzo dobry gust — nigdy przedtem nie widziałem tylu pięknych kobiet naraz. Niestety, roiło się tu także od korespondentów wojennych, dokuczliwych, wścibskich i namolnych jak muchy w jesieni. Serdecznie nie lubiłem tych facetów, trzeba było uważać na każde słowo. Byli zgłodniali „nadzwyczajności", zaś na jednym półsłówku potrafili zbudować fantazyjny drapacz chmur, którego później żadna siła na ziemi i żadne odwoływania nie mogły przywieść do niebytu. W tej chwili — z braku czegoś lepszego — rzucili się na mnie, przynęceni naszywką „Poland" na ramieniu munduru. Egzotyka. Zrobiłem się sfinksowaty, angielskim sposobem bąkałem trzy słowa na krzyż o pogodzie, wreszcie wybrałem mło­dziutką Chineczkę, pisklę dziennikarskie świeżo po szkole polityczno-prasowej, bardzo stremowaną, która koniecznie chciała wystartować na swojej giełdzie. Absolwenci, jeśli chcieli wejść na rynek dziennikarski, musieli dostarczyć „coś nadzwyczajnie ciekawego". Była prawie zrozpaczona, bo pierwsza dowiedziała się o moim przylocie, i wiele sobie obiecywała, a tu... Zdołałem ją jakoś przekonać, że jedno nazwisko więcej — nawet najbardziej egzotyczne — niczego jej nie da. Po czym oświadczyłem jej szeptem, że mamy nadzwy­czaj ciekawe wiadomości z Polski, to lepsze niż wywiad z jednym więcej pilotem. Przysięgliśmy na prochy przodków, że żadnemu innemu korespondentowi w Czungcingu słówka o tym nie piśniemy, po czym po kolacji użyliśmy sobie niewąsko na Niemcach, korzysta­jąc z treści raportów otrzymanych przez ambasadora Ponińskiego. Chineczce oczy zwęziły się w dwie szpareczki, uszy miała czerwone i ścierpły jej palce od notowania. Ale najwidoczniej mieliśmy szczęście, a ona talent. Okazało się później, że dostała nagrodę za ów wywiad. Pisał mi potem Kokczyński, że start 252 się udał, została niedługo gwiazdą wśród koresponden­tów. Z mojego wypoczynku w Czungcingu nic nie wyszło. Przez sześć dni wożono mnie tu i tam, dyplomaci w Czungcingu także byli zgłodniali wiado­mości, a wiedzieli, że włóczę się po świecie, stykam się z wieloma ważnymi ludźmi, to i owo muszę wiedzieć. Musiałem podwójnie uważać: poza wszystkim innym byłem gościem w lotnictwie USA i figurowałem na liście dyplomatycznej w Waszyngtonie. To było bar­dziej wyczerpujące nerwowo niż loty. Ambasador zresztą także chciał wykorzystać moją obecność. Wez­wał mnie któregoś dnia i obciążył jeszcze jedną „misją": Są pewni ludzie, którzy szkodzą tu naszym interesom narodowym. Rozpuszczają mianowicie po­głoski, że Polska nie walczy z Niemcami ani w kraju, ani poza nim, co oczywiście jest grubym kłamstwem. Pan przyleciał razem z ministrem spraw zagranicznych, doktorem T. V. Soongiem. O ile mi wiadomo, jest pan zaproszony przez niego na przyjęcie. Dam panu do przestudiowania pewne materiały dokumentarne, za­warte w nich wiadomości postara się pan umiejętnie przekazać ministrowi. To jest ważna osobistość, jego rodzona siostra to nikt inny tylko Madame Czang Kaj-szek. Panie ambasadorze, na przyjęciu trudno o dyskretne rozmowy, lepiej byłoby spotkać się z nim przed przyjęciem. To może być trudne, nie mam formalnych podstaw... Ale są podstawy żartobliwe. Mister Soong dał mi kiedyś list polecający, skierowany do wszystkich obywateli Chin, z poleceniem ułatwienia mi pobytu i kontaktów. Ostatecznie i on także jest obywatelem Chin, niechże teraz ułatwi mi kontakt z samym sobą... Rzeczywiście na drugi dzień Mr Soong bez żadnych 2.5,3 trudności zgodził się na prywatną audiencję przed owym przyjęciem. Był to pan w średnim wieku, bardzo kulturalny i wytworny. Znałem go jeszcze z Waszyngto­nu, potem spotkałem w Indiach. Przez jakiś czas podróżowaliśmy razem. Rozmawialiśmy około godziny. Jego sekretarz — milczący i dyskretny jak cień — notował pilnie wszelkie dane faktyczne i liczbowe dotyczące udziału Polski w wojnie (co wykorzystano później w akcji propagandowej). Zdawało mi się jednak, że sam Mr Soong interesował się szczególnie walką podziemną i metodami pracy konspiracyjnej. W dwa dni potem — tym razem na przyjęciu w ambasa­dzie polskiej — przedstawiono mnie wdowie po pier­wszym prezydencie Republiki Chińskiej, Madame Sun Jat-sen, również rodzonej siostrze Mr Soonga. Robiła wrażenie osoby bardzo skromnej (w przeciwieństwie do obu pozostałych sióstr Mr Soonga, pań Czang Kaj-szek i Kung, które lubiły błyszczeć). Polityką (ku wielkiej mojej uldze) zdawała się nie interesować. Rozmawialiś­my o sztuce i jeśli nie skompromitowałem się, to tylko dzięki długim wieczorom na lotnisku, kiedy z braku innych zajęć czytałem sporo o sztuce i literaturze chińskiej, uzupełniając dawniejsze amatorskie studia. W ostatni dzień przed odlotem pojechaliśmy razem z ambasadorem Ponińskim i Antkiem Kokczyńskim do wiceministra spraw zagranicznych, doktora Hu Shih-tseh, występującego pod nazwiskiem Victor Chitsai Hoo. Przyjęcie było niezmiernie miłe, siedząca obok żona ministra — młoda i wyjątkowo piękna, zaś towarzystwo — ludzie o wysokiej kulturze i doskona­łych aż do perfekcji manierach — czyniło idiotyzmem rozpowszechniony na Zachodzie slogan o „prymitywiz­mie Wschodu". Zauważyłem to zresztą już grubo wcześniej, obserwując chińskich chłopów. Daj Boże połowę ich subtelności chłopom z Texasu, a będzie bardzo dobrze! 254 Oczywiście nie zamierzałem sugerować się urokiem ministerialnego przyjęcia. Nie tylko sam Czungcing, ale całe Chiny były domeną kontrastów. Szczególnie nocą można było widzieć dobro i zło. Ludzie chodzą tu spać bardzo późno (co pochwalam i sam praktykuję, dłużej się wtedy żyje), a ja lubiłem się włóczyć. W życie nocne Czungcingu wplątane było opium, prostytucja, handel żywym towarem, zlotem,. drogimi kamieniami, speku­lacja, przemyt, najróżniejsze ciemne interesy. Ciekawe jednak, że nie było morderstw, w najgorszej spelunie nie obawiałem się możliwości zarżnięcia. Myślę, że w tych ludziach mimo wszystko siedzi podstawowa uczci­wość. Mieszkając potem przez dwadzieścia lat w Stanach, nigdy nie napotkałem w prasie wzmianki, aby Chińczyk został aresztowany za jakieś przestępstwo. Tutaj — w warunkach wojennych — miasto fermento­wało ciemnymi interesami, ale cofało się przed ekstre­mami. Kraj był przygnieciony wojną i nędzą. Olbrzymi potencjał ludzki potężnego kraju o starej kulturze coraz wyraźniej i coraz bardziej rozpaczliwie szukał jakiegoś ujścia. Nie byłem zawodowym dyplomatą, miałem wielu przyjaciół wśród prostych ludzi, z którymi łączyło mnie wzajemne zaufanie — może dlatego widziałem to, czego nie zauważał lub nie chciał widzieć żaden z dyplomatów, z którymi rozmawiałem w Czungcingu. Na razie jednak siedziałem przy małżonce ministra informacji. Doskonałe maniery jej tudzież towarzyszą­cych dam nie przeszkodziły im w powzięciu zamiaru upicia mnie. Zamiast polskiego „sto lat" w Chinach mówi się „kanpej", które się spełnia misternymi porcela­nowymi filiżankami wypełnionymi gorącym winem. Trzeba je wypić do dna. Wypiłem ich jedenaście i nic szczególnego nie stało się, jednak przy następnej kolejce zauważyłem, że moje pałeczki rozjechały się na talerzu (kolacja trwała trzy godziny i obejmowała szesnaście 255 potraw), co wprawiło moje towarzyszki w ogromną radość. Ale los jest sprawiedliwy. Chineczki siedziały wprawdzie także wyprostowane i dystyngowane, ale łebki zaczęły się im wyraźnie kiwać. Na dalsze kanpej nie dałem się już namówić, dzięki czemu mogłem przejść po prostej do salonu na czarną kawę. Doktor Victor Chitsai Hoo mówił nieźle po rosyjsku. Z dość mieszanymi uczuciami miałem przy tym okazję przeko­nać się, że wykształceni Chińczycy o wiele więcej wiedzą o Polsce niż wykształceni Polacy o Chinach. Na drugi dzień odlatywałem. Ambasador Poniński pożegnał mnie serdecznie, jednak nasze poglądy co do rozwoju wypadków najbliższej przyszłości w Chinach były dość rozbieżne. Na lotnisko odwiózł mnie Antek Kokczyński, z którym się zaprzyjaźniłem. W kilkanaś­cie miesięcy potem spotkałem go w Londynie. Prognozy Ponińskiego nie sprawdzały się. W noc, kiedy przyleciałem do Londynu, Niemcy bombardowali dzielnicę, w której mieszkał Antek. Dość mocno jeszcze rąbali, wybuchy bomb zagłuszały chwi­lami naszą rozmowę, nie było to przyjemne. Chiny były daleko, wojna zmierzała ku końcowi, ale „świat do zamieszkania dla wszystkich" zdawał się tak samo odległy jak dawniej. Spis treści Od redakcji 5 Start w nieznane lo Wyspa Wniebowstąpienia Qi Sahara 1943 30 Sari 38 Samobójstwo 46 Kunming 56 Przejściowy barak 65 W zwarciu 75 Wiercipięta i tygrysy 83 Przeznaczenie loi Pojedynek nad Hongkongiem 112 Pustelnik z Jiujiangu 129 Chińska Warszawa 141 Dwa za jedno 153 Barwa i czerń 162 Bambusowy most 174 Dama z herbem 189 Li-Sen 198 Śmierć i cisza 207 Dwaj dostojni mężowie 221 Czungcing 247